czwartek, 24 grudnia 2015

Muzyka rozrowykowa na początku zimnej wojny, po obu stronach żelaznej kurtyny

Elvis Presley 1957
   Dziesięć lat po IIWŚ nikt nie pytał czy będzie III Wojna Światowa, tylko kiedy się to stanie, wszystko wskazywało na to, że niedługo. Każdy też wiedział, że będzie to wojna ostateczna i totalna. Gospodarka USA pędzi do przodu, społeczeństwo się bogaci, każdy myśli aby żyć a nie umierać od bomby jądrowej nie zdążając do bram schronu atomowego. W tym klimacie pojawia się Elvis Presley, który posiada siłę oddziaływania na cywilizację właśnie taką jak broń jądrowa. 
   Mutual Assured Destruction (MAD) Wzajemne Zagwarantowane Zniszczenie; 
 doktryna strategii wojskowej, według której należy zmierzać do stanu, 
gdzie w przypadku wywiązania się konfliktu nuklearnegomiędzy 
dwiema stronami, doszłoby de facto do zagłady obu przeciwników.
   Można zapytać tak... kto miał większe zasługi dla armii, Einstein i poźniej jego atom na głowicach, czy Elvis Presley ze swoją gitarą? No skuteczniejszy wydaje się tutaj muzyk, patrząc z perspektywy czasu. W końcu to rock and roll przenikający do obozu sowieckiego, wnosi powiew wolności i zrywa żelazną kurtynę na koniec. Zabawka Einsteina zrobiłaby Ziemię piękną planetą z pustynnymi widokami, wielkimi lejami po uderzeniach jądrowych, ciszą i spokojem, bez śladu życia.
   Muzyka rozrywkowa w połowie lat pięćdziesiątych po zachodniej stronie żelaznej kurtyny tworzy kulturę, cywilizację na nowo, poprzez łamanie konwenansów daje upust dla swobodnego myślenia, bez ograniczeń, ludziom żyje się dzięki temu po prostu lepiej. Rock & roll to jak armia która wkładając kwiatki do lufy ostatecznie potrafiła zmiatać ustroje beż jednego wystrzału, czym żadne naboje, najtęższych kalibrów nigdy by sobie nie poradziły. Zagrożenie przed totalną zagładą, nie przeszkadza aby pojawiali się tacy pół-bogowie jak Elvis i jemu podobni.

xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx
ŻELAZNA KURTYNA
xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx
Muzyka rozrywkowa w Zwiazku Radzieckim w połowie lat pięćdziesiątych. Nie istnieje coś takiego. Posiadanie radioodbiornika potrafiło być karane śmiercią, a co dopiero pojęcie muzyki lekkiej, łatwej i przyjemnej. Zresztą człowiek radziecki a człowiek amerykański, to przecież poza pojęciem homo sapiens istoty jakby z innych planet, prawdziwi sobie Obcy.
   Nie jest tak, że muzyka rozrywkowa nie istniała w ZSRR, oczywiście jest, ale przygotowana już do wojny, która lada dzień ma nadejść. Wszystkie nagrywane kawałki muszą mieć propagandowego ducha w sobie. To utwory nagrywane do przewoźnych kin, które miały w kantynach umilać życie żołnierzom z pola walki. Ta piosenka pewnie by rozbrzmiewała gdzieś w Antwerpii czy Paryżu, gdyby ZSRR miał w tym samym czasie bombę wodorową co USA, bo ZSRR miał wystarczająco sił i środków aby swoimi dywizjami dojechać po Atlantyk w Europie. Jedyne co ich hamowało to brak bomby wodorowej.
Poniżej przykład innych radzieckich kawałków z połowy wieku:
Oceny przewidują, że na państwo wielkości i stopniu rozwoju Polski 
użytych zostanie ok. 150 głowic. Jednakże doktryna przewiduje, że na
 skutek awarii i oddziaływania przeciwnika realnie do celu dotrzeć może 
tylko ok. 35 % zaplanowanych pocisków.
   Jest też jeszcze jedna rzecz w tym wszystkim, rodzaj i forma. Tego typu kawałki, byłyby nie do przełknięcia dla nastolatka po stronie amerykańskiej, to wszystko jest jakby jeszcze sprzed wojny. Zresztą jak widać nikt nie starał się aby wymyślać coś nowego. Tutaj liczy się treść i siła przekazu. Tutaj muzyka rozrywkowa to co najwyżej narzędzie w machinie propagandowej 

OPUSZCZAMY ŻELAZNĄ KURTYNĘ
--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

   A teraz... opuścimy żelazną kurtynę. Trochę pomieszamy, dodamy to z jednej strony, to z drugiej. Niech zatańczą tancerze rosyjscy, proszę bardzo, a niech zagrają muzycy amerykańscy, grający swinga po barach w których bywał Presley. I ta mieszanka robi dopiero efekt!!! Amerykańscy artyści z pewnością nauczyliby się fajnych trików na scenie, że nie trzeba przed mikrofonem tylko stać i śpiewać. A rosyjscy muzycy wyszliby ze 'średniowiecza' w jakim stanęli jeśli chodzi o muzykę rozrywkową. Zresztą w bloku wschodnim, muzyką rozrywkową, taką z zachodnim powiewem , była Polska. Bo u nas zawsze ten zachód gdzieś się przebijał, można powiedzieć, że byliśmy wtedy symbolem nowoczesności dla ZSRR. 
   Posłużmy się teraz maszyną do podróży w czasie i z przyszłości do tancerzy rosyjskich z połowy wieku zawitają np Run DMC czy Fat Boy Slim, efekt jest piorunujący. Ten teledysk mógłby być hitem po obu stronach żelaznej kurtyny, kto wie... może by dzięki niemu upadła na stałe
https://www.youtube.com/watch?v=KoQb8vb4blA Run DMC (chyba najlepszy podkład)
https://www.youtube.com/watch?v=v7wKsxqKb6g Fat Boy Slim - nie ustępuje pierwszemu
https://www.youtube.com/watch?v=PF96ytWHMVc modern music - jakby ktoś chciał tak
https://www.youtube.com/watch?v=bACUEAWclHE dance - proszę, nie ma problemu
https://www.youtube.com/watch?v=3QEs205buYc rock - tańczymy i struny grzejemy
https://www.youtube.com/watch?v=QYLi3TxC3C8 Queen - to raczej mniej udany podkład
xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx
PODNOSIMY ŻELAZNĄ KURTYNĘ
xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx
   Jeśli już tutaj dotarłeś czytelniku, to na koniec należy ci się najlepsze. Puszczamy oryginalną muzykę i już znanych nam tancerzy w akcji. Znowu jest kawałek nie do przełknięcia, znowu wracamy do wyścigu zbrojeń i bezsensownie traconej energii na jej udoskonalanie by zabijać więcej i szybciej
No cóż, a tak przez krótką chwilę, muzyka uratowała świat przed Zimną Wojną :)

niedziela, 7 września 2014

Nieznana godzinna wizyta Davida Bowiego w Polsce i jak powstaje utwór 'Warsaw', 1976 rok

"...Zobaczyli miasto wciąż poznaczone śladami kul i krajobraz z lejami po bombach. Robotnicy rozładowywali węgiel w marznącej, szarej mgle..."  "Iggy Pop: Upadki, wzloty i odloty legendarnego punkowca" Paul Trynka

gdzieś na dworcu, David Bowie i Iggy Pop

   David Bowie grzecznie się uśmiechnął i złożył autograf dla córki konduktora, który w końcu ośmielił się aby o niego poprosić w połowie trasy z Zurichu do Helisnek. Z wyraźnym niemieckim akcentem konduktor powiedział aby informacje o dłuższym postoju w Warszawie David przekazał koledze. Iggy Pop spał. Miasto wyglądało przygnębiająco zza szyb pociągu. Postanowił wyjść i pooddychać nim, poczuć jego smutny klimat bliżej. Tak David Bowie wita się z Polską na peronie Warszawa Gdańska, jest 1976 rok. 
   Czy tak było? Nie wiem, ale jak najbardziej tak mógł wyglądać początek mało znanej krótkiej wizyty w Polsce Davida Bowiego. Wizyty, której owocem stał się utwór 'Warsaw' otwierający nowy etap w jego karierze.
   Od samego początku wychodząc na Warszawę czuł się trochę dziwnie, niby tak samo jak wszędzie, wzbudza zainteresowanie, chełpi swą próżność, ludzie zwracają uwagę na jego zachodni szyk i zjawiskowe ubranie. Przyzwyczaił się, że wszędzie każdy poznaje w końcu gwiazdę muzyki Davida Bowiego. Tylko tutaj jest inaczej. Po opuszczeniu peronu i wyruszeniu na miasto gwiazdor czuje się jak obca istota z innego wymiaru, każdy patrzy, ale... nikt nie widzi w nim tego Davida, który jeszcze parę godzin temu wsiadał do pociągu z Iggy Popem w Zurichu mając parę dni wolnych w przerwie europejskiej trasy.
   Czuł na sobie coś jakby oddech spojrzeń ludzi otaczających go na ulicy, w końcu zawsze dążył do tego jako gwiazda aby być kimś 'obcym' z innego wymiaru, tylko to jest zawsze scena, tutaj jest obcym w komunistycznej prozie życia jaką ma teraz możliwość dotknąć wychodząc na miasto. Jego ubranie kupione miesiąc temu w Las Vegas dopiero potęgowały swoją oryginalność w morzu szarej masy ludzi ubranych tak samo i w jedynie smutnych barwach. Do tej pory myślał że orwellowski świat 1984 to fikcja, teraz jest w nim gościem, we świecie jak najbardziej prawdziwym. Tak Dawid Bowie podążał ulicą Mickiewicza w stronę placu Komuny Paryskiej (dziś Wilsona). Kto wie, możliwe, że właśnie rozmyślał o orwellowskim świecie, który to rozpościerał się wokół niego.
   Cóż, w końcu to żadna historia, wielu artystów jeździło pociągami po Europie, też bywali w bloku wschodnim, nie jeden w końcu kupował płyty w przypadkowo napotkanych księgarniach muzycznych. Tak jest tutaj, co do joty. Więc po co tą historię piszę? Bo to morze szarości, smutnych ludzi, odrapanych ulic jakim była dla Bowiego ówczesna Warszawa, przyczyniła się do napisania utworu muzycznego 'Warsaw', który otwiera nowy etap w jego karierze. Utworu wydanego na krążku albumu 'Low' w 1977, cenionego i będącego inspiracją do dzisiaj przez artystów.
   Gdyby tego Bowie nie zrobił, nie 'wrzucił' PRL-owskiej stolicy do machiny show biznesu, tak pewnie sam zainteresowany dziś by nie pamiętał tego zdarzenia sprzed prawie czterdziestu lat. Tak sobie pomyślałem ile w historii gwiazd zaliczyło takie godzinne postoje jadąc pociągami przez Polskę. Kto wie, może i u nas Freddie Mercury jadł na dworcu zapiekankę zmierzając do Berlina :)
W końcu dotarł do końca ulicy, rozpościerał się przed nim szeroki plac Komuny Paryskiej. Cóż... czas by wracać Panie Bowie, pociąg nie będzie czekał tym bardziej śpiący Iggy Pop. Tak jak zdecydował wracać, tak dojrzał na wystawie sklepowej płyty winylowe ułożone w jedną dziwną całość. No cóż, widać słowo marketing i reklama jeszcze tutaj nigdy nie dotarło - pomyślał. Wiedział jedno, nie może przepuścić aby nie zobaczyć jak wygląda księgarnia muzyczna w komunistycznym kraju, kto tu gra, jak tu grają, to cały czas dla Bowiego była zagadka. Wchodząc do sklepu usłyszał odgłos metalowych dzwonków. Klimat był dziwny, widział gdzie jest, że to księgarnia muzyczna, ale gdzie te płyty. Sklep o dużej przestrzeni posiadał płyt na tyle, że zmieściłyby się aby je wystawić w londyńskiej budce telefonicznej. Jedno zwróciło natychmiast jego uwagę, dochodząca muzyka. Był nim najprawdopodobniej ten utwór:
Zespół Pieśni i Tańca 'Śląsk' - Helokanie
Dziś już mało kto pamięta, że dawniej na placu znajdowała się tam jakaś księgarnia muzyczna, pewnie wiele razy lokal zmieniał swoich właścicieli, których najmniej interesowało to co kiedyś tutaj było. Dziś jest tam bar Subway, kiedyś jeszcze był tam Orbis. Jedno pozostanie, że jak będziesz do tego lokalu wchodził, przekraczał jego próg, tak samo to musiał uczynić Bowie, parę dekad temu. tak samo jak Ty w tym miejscu otworzył drzwi do księgarni muzycznej.
Plac Wilsona, Za przystankiem kiedyś znajdowała się księgarnia muzyczna, gdzie płyty kupuje Bowie w 1976
Dobrze jest puścić sobie pierwsze utwór Śląska - Helokanie, a zaraz po nim 'Warsaw' Bowiego. Wyraźnie w nim słychać inspiracje ludowym utworem, który jest jak najbardziej współczesny bo skomponowany przez twórce zespołu Śląsk,
   Stanisław Hadyna mógł tego długie lata nie wiedzieć, że jego ludowy utwór, śpiewany pewnie do dziś na całym świecie przez zespół Śląsk przez piękne chórzystki w strojach ludowych przyczyni się do otworzenia nowego nurtu w muzyce. Dzięki temu ludowemu utworowi powstaje 'Warsaw' Bowiego, natomiast dzięki niemu w Manchesterze powstaje zespół Warsaw, który musi zmienić nazwę zespołu, bo już taki gdzieś w Londynie istniał. I tak zaczyna swą historię zespół Joy Division tworząc nowy nurt w muzyce punkowej, muzyce nowofalowej. Biografowie, nie zapominajcie, kto pierwszy rzucił kamień, Stanisław Hadyna mógł o tym długo nie wiedzieć.
Stanisław Hadyna - dyrygent, kompozytor, muzykolog - autor utworu Helokanie, na którym opiera 'Warsaw' Bowie. Gdzieś cichy ojciec chrzestny nowofalowego punk rocka Jaki stworzył Joy Division
   Tak sobie pomyślałem, co by było gdyby tak... z głośników dochodził Niemen i nim się zachwycił gwiazdor? I wypromował go tak na świecie jak kiedyś zrobił to z Iggym Popem. Mogłaby się z tego ułożyć ciekawa historia. Do 'Warsaw' Bowie stworzył tekst utworu, który ma swój osobny język. O utworze mówił tak:
„...Przy okazji pisania »Warszawy« zdałem sobie sprawę z tego, jak wielkie znaczenie ma samo brzmienie słów skojarzone z kontekstem muzycznym – już tylko fonetyka daje ci pojęcie o emocjonalnym znaczeniu, bez względu na racjonalny ładunek słów”
„...Próbowałem wyrazić w tym utworze uczucia, jakie towarzyszą ludziom, gdy pragną wolności, czują jej zapach, leżąc w trawie, ale nie mogą po nią sięgnąć...”
   Tekst do utworu Bowie napisał sam, w stworzonym przez siebie języku. Dzięki temu utwór nie jest tylko melodią, jest też tekstem który stapia się w jedną całość z brzmieniem. Jak najbardziej udało mu się klimat wytworzyć perfekcyjnie. Nie mamy słów, nie rozumiemy ich, a potrafimy odczytać z utworu wypływający z niego smutek i przygnębienie. Tak, te emocje pokazał idealnie, jest to wszystko, co widział przez godzinę w Warszawie. Tutaj... Bowie, zespół Śląsk, muzyka, tworzą jedną całość. Szkoda trochę, że nigdy tej inspiracji Śląskiem przez Bowiego nie potrafiliśmy zaprezentować na zewnątrz, pokazując na zachodzie, źródło tego zjawiskowego utworu, a jest to nasza muzyka ludowa.
TEKST: Mmmm-mm-mm-ommm / Sula vie dilejo / Mmmm-mm-mm-ommm / Sula vie milejo / Mmm-omm / Cheli venco deho / Cheli venco deho / Malio / Mmmm-mm-mm-ommm / Helibo seyoman / Cheli venco raero / Malio / Malio

   To dość zabawne, jak nie chcemy docenić tego co mamy najlepszego w nas, gdzie jakiś gwiazdor ledwie usłyszy nasze ludowe dźwięki w księgarni, usłyszy naszą 'wiejską' kulturę, a za rok dzięki tym naszym dźwiękom otwiera nowy nurt w muzyce. 'Warsaw' jest unikatowy do dzisiaj, lubią to podkreślać inni muzycy na całym świecie, każdy tu wspomina Bowiego, nikt natomiast nawet by nie pomyślał, że prawdziwym źródłem jest Zespół Pieśni i Tańca Śląsk. Red Hot Chili Peppers grając koncert w Polsce, wybiera na cover 'Warsaw' Bowiego i pięknie go grają na gitarach. 
   Można powiedzieć, że akurat takie było zrządzenie losu i nasza ludowość akurat trafiła na Bowiego, który nie był w najlepszym nastroju. Otóż nie, Michał Urbaniak osiąga spory sukces w Stanach, w latach siedemdziesiątych, właśnie dzięki wzbogaceniu swoich jazzowych utworów elementami z muzyki ludowej, takiej jak oberki, kujawiaki i inne. Folk plus jazz dał mieszankę, w której Urbaniak osiąga sukces w USA.

Utwory inspirowane 'Warsaw' Davida Bowiego:
- O Powstaniu Warszawskim, o Polakach, a w tle powtarzający się motyw znany z 'Warsaw' jak i z utworu Śląska Karolina Cicha & Jurij Andruchowicz https://www.youtube.com/watch?v=Qo-PZgFmpiU
- Red Hot Chili Peppers byli w Warszawie swego czasu na koncercie i zagrali cover Bowiego, właśnie 'Warsaw' https://www.youtube.com/watch?v=YYFrIy1zEC8
- Taką inspiracją nie wprost, też gdzieś czytałem, że może być muzyka z serialu Twin Peaks https://www.youtube.com/watch?v=FVA04yD2ln8

Tak na koniec... trochę z innej beczki. Czy Jacek Kuroń widział Davida Bowiego?
   Jedno wiemy na pewno, David Bowie musiał przechodzić obok mieszkania Jacka Kuronia na ul Mickiewicza, które znajdowało się na parterze. Więc możliwe, że ktoś z Kuroniów mógł zobaczyć naszego gwiazdora z poziomu stołu w kuchni, albo też informacje o zjawiskowym Bowiem mogła do domu przynieść Pani Kuroniowa widząc go na zewnątrz.
   Można też pomyśleć inaczej, o równoległej rzeczywistości i tworzeniu historii z zupełnie obcych sobie wymiarów w jednym miejscu i czasie. Kiedy Bowie trzymał płytę Śląska, wracając do pociągu i już powoli układał sobie nowy utwór, jakim będzie 'Warsaw', który stanie się przełomowym w jego karierze. W tym samym miejscu, bo koło chodnika, w mieszkaniu na parterze u Kuroniów, ktoś mógł robić to zdjęcie:
Jacek Kuroń w dyskusji z Adamem Michnikiem, a pod oknem przechodzi Bowie, kto wie
To tutaj w tym mieszkaniu budziła się wolność w Polsce, powstawał KOR, 'Solidarność', było miejscem gorących dyskusji. A pod oknem przechodzi David Bowie, zwracający uwagę na błysk flesza aparatu dochodzący z okna Kuroniów.

więcej postów, więcej zdjęć z bloga rock czasami przykurzony https://www.facebook.com/pages/Rock-Czasami-Przykurzony/183782765011619?sk=timeline

środa, 25 czerwca 2014

Altamont - Woodstock Zachodniego Wybrzeża i koniec Ery Wodnika

...On będzie miał własny Woodstock! Rolling Stonesi dadzą światu koncert koncertów, festiwal festiwali, największe wydarzenie w dziejach rocka...” Daniel Wyszogrodzki 'Satysfakcja'
Kalifornia chciała mieć swój Woodstock
   Rok 1969, grudzień. Z ważnych wydarzeń na świecie to premier Cyrankiewicz kolejny raz obejmuje swój urząd, a pomarańcze z Kuby już dojrzewają na płynących transportowcach aby zdążyć do naszych sklepów ‘Społem’ przed świętami Bożego Narodzenia. Tyle że nie o aż tak ważnych wydarzeniach chcę tutaj pisać. W Stanach rok 1969 uznawany był przez niektórych za wstęp do końca świata. Prezydent Kennedy zostaje zamordowany, umiera Jannis Joplin, Hendrix, w UK zespół The Beatles rozpada się a w Wietnamie kolejni chłopcy giną walcząc z komunizmem. Jedyną iskierką nadziei niech pozostanie zespół ‘Jackson 5’ co nagrywa swoją pierwszą płytę. I tak świat ma żegnać „Erę Wodnika” czas „peace & love” hipisowskich komun, dzieci kwiatów, czego symbolem do dzisiaj zostaje festiwal Woodstock, który do dzisiaj ma dużą markę w mediach i każdy przynajmniej raz gdzieś o nim czytał czy słyszał.
na wzgórzach Altamont fani swoje musieli odczekać na rozpoczęcie koncertów
   Tylko prawdziwym festiwalem – symbolem upadku ‘Ery’ jest zapomniany festiwal w Altamont w grudniu 1969 roku w Kalifornii gdzie polała się krew. Dzisiaj temat trochę wstydliwy dla Stonesów i Amerykanów, przez lata zamiatany pod dywan na którym stoi dziś festiwal w Woodstock . Stąd może Altamont jest mniej znany, że zginął tam czarny z rąk białego, a takie zdarzenie od razu jest tam przyklejane do rasizmu, zawsze idealna pożywka dla mediów. Jak dla mnie samo mówienie w mediach o morderstwie i podkreślanie rasy jest już samym rasizmem, ale to tak poza tematem.
ostatni koncert kończący trasę po Ameryce
   Rolling Stones w 1969 mają dużą trasę po stanach ‘Let It Bleed’ (sparodiowana nazwa piosenki Beatlesów ‘Let It Be’), jest sukces. Stadiony są zapełnione, bilety rozchodzą się jak ciepłe bułeczki, Ameryka kocha Stonesów. Tylko jest jeden problem, nikt nie zaprasza chłopaków na festiwal w Woodstock, który w jednej chwili dorasta do symbolu tamtych czasów. Nie podoba się to Jaggerowi i jego chorej ambicji, tak więc wpada na pomysł zorganizowania ostatniego koncertu swojej trasy, jako darmowego festiwalu na wzór Woodstock, na Zachodnim Wybrzeżu USA. Pomysł ten podchwytują media, ponieważ trafia na podatny grunt rywalizacji między dwoma wybrzeżami USA co dobrze w miediach się sprzedaje, Woodstock - wschodnie, Altamont - zachodnie. Pycha, chora ambicja, spuszczają grom z jasnego nieba na ten projekt, od samego początku nic nie wychodzi. Ostatni darmowy koncert Stonesów jest już reklamowany w mediach, jest już data koncertu 6 grudnia, tylko... nie ma jeszcze jednej rzeczy, miejsca na ten koncert! I tak dopiero 24 godziny przed koncertem wszyscy razem z organizatorami dowiadują się, że znalazł się opustoszały tor wyścigowy w Altamont.
zapuszczony tor wyścigowy w Altamont
   Na festiwal zostaje zaproszonych parę zespołów z pierwszej ligi między innymi Jefferson Airplane, Grateful Dead i niesamowity debiutant z Woodstock co swoimi solówkami porwał tłumy, Carlos Santana. Radio podaje informacje, że drogi do Altamont są już zakorkowane na długości 20 mil, co jest nieprawdą bo jeszcze spokojnie można było przejechać, ale jak inaczej mówić skoro parę dni przed rozpoczęciem Woodstock właśnie takie korki już tam były. Jeszcze brakowało jednej rzeczy wymaganej przy tak masowych imprezach, ochrony. Lider zespołu Gratful Dead polecił chłopaków z klubu motocyklowego Hell’s Angels, którzy ochraniali już wcześniej inne koncerty i dobrze się wywiązywali ze swojej roboty, przede wszystkim budząc respekt wśród publiki. Sami Stonesi ich znali, tyle że z Anglii. Z tamtejszego oddziału klubu Hell’s Angels ochraniali ich darmową imprezę w Hyde Parku (Londyn). Tylko nie wzięli jednej poprawki, że Anioły z deszczowych wysp to inni goście niż kolesie z słonecznej Kalifornii. Jaki klimat, tak też we krwi inaczej zbiera się wrzenie jak zdołali wszyscy zauważyć ale już po fakcie. I to była najgorsza decyzja na tej imprezie aby postawić tych Kalifornijczyków w roli ochrony. Agresywni Angels w połączeniu z naćpanymi tłumami, to musiało stworzyć mieszankę wybuchową. Umowa została podpisana, zapłatą było 500 dolarów wypłacone w piwie podczas koncertu.
 nikt tutaj siebie nie rozumiał, Stoniesi mają swoją wersję, Hells Angels swoją
   Hell’s Angels widzieli to mniej więcej tak... że będą sobie spokojnie siedzieć z tyłu sceny, słuchać muzy i popijać browar za browarem. Może i tak by było gdyby ktoś z publiki nie ofiarował im dużej ilości LSD. Zaczynają się już zjeżdzać z wszystkich stron i zapełniać wzgórza wokół ‘strefy zero’, scena jest ciągle pospiesznie budowana. Pierwsi fani osiadają w opuszczonych starych autach z dawnego toru wyścigowego i tam nocują bo za dnia słońce gorąco grzeje a w nocy jest zero stopni. Przybyło już 300 000 fanów, to jeszcze za mało aby podawać takie informacje w radiu, w Woodstock było wtedy już więcej. Jest już miejsce, są już ludzie, tylko organizatorom brak jednego, czasu... Stąd nie będą zorganizowane drogi ewakuacji, strefa medyczna będzie tylko pobieżnie zapewniona, na pewno nie przystosowana do obsługi takiej masy ludzi. Ilość sanitariatów będzie na poziomie duzej studniówki a nie festiwalu, ale to nie problem, Woodstock jakoś bez nich też sobie poradził. Jedzenie i piwo szybko się skończyło. W zasadzie jak fest startował, te rzeczy były już towarem deficytowym jak kubańskie pomarańcze w PRL-owskim 'Społem' przed świętami. Jednej rzeczy na fesciwalu nie braknie do końca... narkotyków. Dobry towar pójdzie szybko, zostaje ten jeden, tani, masowy a najgorszy w efektach – kwas, żółta mała pigułka za jednego dolara. Ten środek będzie tutaj prawdziwym złem, co z ludzi zrobi wielką otumanioną masę. 
szybko brakło piwa, jedzenia, pozostał skwar i zabójczy kwas
I tak ten festiwal miał dużo szczęścia, że skończyło się na jednej tragedii. W końcu to pchnięty nożem Meredith Hunter pierwszy zaatakował, wyciągnął pistolet w tłumie i któryś z Angels wyciągnął nóż. Szczęście było w tym, że ponad 500 tysięcy ludzi czekając na rozpoczęcie festiwalu w pełnym słońcu miało morze narkotyków ze sobą. To w końcu mieszanka wybuchowa jeszcze w takiej masie ludzi.

Statystyka Altamont:
- 500 000 ludzi
- Meredith Hunter zabity;
- ktoś utonął w kanale irygacyjnym;
- dwóch młodych ludzi siedzących przy ognisku przejechanych przez samochód, którego      kierowca zbiegł;
- jeden mężczyzna złamał obie nogi i biodro gdy skakał z bariery na autostradzie;
- urodziło się dwoje dzieci;
- straty oszacowano na 400 000 dolarów

Myślę, że najlepiej o festiwalu opowiedzą zdjęcia podpisane cytatami z czterech książek, a na pewno pokażą odmienne spojrzenia na tą imprezę, jak cytaty z biografii założyciela Hells Angels i książki o Rolling Stones byłego basisty zespołu czy wywiadu rzeki z zespołem. A najwięcej informacji o zespołach napisze Daniel Wyszogrodzki w książce o Stonesach 'Satysfakcja'

Festiwal rozpoczyna Santana:
...Najpierw wystąpił zespół Santana, rewelacyjny debiutant z Woodstock. W powietrzu wyczuwało się napięcie, ale mogło się wydawać, że rozpoczęcie koncertu uspokoi masy.[...] Hell’s Angels zamiast wprowadzić porządek, wprowadzili terror, a na skutki nie trzeba było długo czekać.[...] Dwoje ludzi zaczęło się rozbierać – wyraźnie pod wpływem muzyki Santany. Natychmiast zostali pobici.[...] Santana widział, co się dzieje, ale próbował grać dalej. W końcu Hell’s Angels przerwali i jemu, goniąc przez scenę jako kolejną ofiarę...” [1]
...Koncert miał zacząć się o 10, ale Santana zaczął grać dopiero o 13. Prawie natychmiast zaczęły się problemy. Hell’s Angels wzięli się za młodego faceta i zdruzgotali go ciosami. Upadł na ziemię i został skopany po twarzy. Na bis Angels pobili kilka młodych nagich osób na bis...” [2]
Jefferson Airplain:
...Kalifornijscy psychodelicy byli na swoim terenie, należeli ponadto do grup uznawanych przez motocyklowe gangi – tego dnia jednak nikogo to nie brało. Bardzo szybko na estradzie znalazło się więcej ‘Aniołów’ niż muzyków. Następowała eskalacja agresji.[...] jakiś czarnoskóry chłopak z obnażonym torsem wskoczył na scenę. Oberwał kijami po głowie i plecach, po czym został zrzucony na dół, żeby stojąca tam grupa ‘Aniołów’ też mogła się zabawić. Marty Balin, wokalista ‘Jefferson Airplane’ zeskoczył z estrady, nie chcąc dopuścić do morderstwa. Pobito go do nieprzytomności. Zespół ciągnął bez niego. [...] Muzyki właściwie nikt nie słuchał....” [1]
...Jefferson Airplane pojawili się na scenie po długiej przerwie, fałszowali. [...] Basista Jack Cassidy krzyknął: ‘Czy Angels może zauważyć, że kiedyś to świruje, to skopanie go jak gówna nic nie pomaga...’ To wszystko co zdołał wykrzyczeć. Angels rzucili się na zespół i kiedy skończyli okazało się, że tylko Grace Slik (wokalistka) była nietknięta ...” [2]
Rolling Stones:
...Była już prawie trzecia po południu, kiedy pierwszym helikopterem Stonesów przylecieli Jagger i Mick Taylor.[...] Zapadał zmierzch i zrobiło się chłodno. Rozpalono pierwsze ogniska..." [1]
...Narzeszcie wyszli. Na estradzie panował tłok, znajdowało się tam co najmniej sto innych osób. Dla Stonesów zabrakło właściwie miejsca.[...] W połowie ‘Sympathy for The Devil’ (nomen omen), wybuchła bijatyka kilka metrów przed śpiewającym Jaggerem..." [1]
...Bracia i siostry, dajcie spokój! To znaczy, żeby wszyscy się uspokoili. Możemy się uspokoić, no już! Uspokójcie się wszyscy. No już. Wszyscy już dobrze? Czy możemy się pozbierać? Nie wiem, co się stało, nie widziałem. Mam nadzieję, że wszystko dobrze. Dobrze? Okay, dajmy sobie pół minuty na złapanie oddechu. Uspokójcie się, wszyscy. Czy ktoś jest ranny? Okay, jesteśmy spokojni, możemy jechać dalej....” Mick Jagger wołając ze sceny [2]
...Zaczęliśmy od nowa ‘Under My Thumb’ i wtedy czarny facet w zielonym garniturze, po mej stronie sceny, wdał się w rozróbę z pięcioma czy sześcioma Angels. Prawie nic nie widzieliśmy, ale czuliśmy, że dzieje się coś poważnego, więc przestaliśmy grać...” [2]
...Rolling Stonesi ponownie zaczęli grać i grali, o dziwo coraz lepiej. Richards zmuszał ich do koncentracji, swoją grą narzucał poziom,do którego musieli równać. Zaczął grać naprawdę wyśmienicie i pokazał klasę w opanowaniu...” [1]
Jak widział sprawę Charlie Watts (perkusista Rolling Stones):
„...Występ w Altamont miał miejsce na samym końcu trasy, Przylecieliśmy tam helikopterem, wysiedliśmy i zobaczyliśmy  morze kompletnie nieprzytomnych ludzi – nieźle napranych chłopaków i rozgogolonych dziewcząt. To było trochę jak Woodstock – taka była moda, ale okazało się wkrótce, że się skończyła właśnie. Jeżeli Woodstock ją zaczął, to my ją skończyliśmy....”  [4]

Festiwal ze swojej strony Hells Angels opisują tak:
„...naszym oczom ukazał się widok dwóch czy trzech zboczy, okupowanych przez siedzące na kocach i śpiworach dzieciaki..." [3] 

"...Zjeżdżając w dół zbocza, w kierunku sceny zauważyłem, że tłum rozchodzi się, robiąc nam drogę. Ktoś podał Sharon i mnie dzbanek wina. Mięliśmy szczęście, że nie zaprawiono go kwasem...” [3]
„...Nie podobał mi się fakt, że kazali na siebie tak długo czekać. Nie potrafiłem wyobrazić sobie, jak Hell’s Angels mogliby pracować jako ochorniarze bandy ciot i primadon o marmurowych ustach. Kiedy wreszcie zaczęli, nie podobał mi się również sposób, w jaki się wreszcie zaczęli, nie podobał mi się również sposób w jaki się zachowywali. Osiągnęli jednak to co zamierzali. Tłum był coraz bardziej zdenerwowany i zaczęło się już wariactwo...” [3] - po środku autor książki Sonny Barger
„...Nie widziałem jak Meredith Hunter został pchnięty nożem, chociaż go pamiętam. Hunter miał na sobie krzykliwy zielony garnitur, który wyróżniał go z tłumu. Kiedy ruszył  na scenę wyciągając duży czarny pistolet, wszystko co potem nastąpiło potoczyło się bardzo szybko. Kiedy Hell’s Angels walecznie rzucili się w kierunku człowieka z bronią, Jagger śpiewał akurat ‘Under My Thumb’. Zeskakując ze sceny, usłyszałem wystrzał. Jestem pewien, że Hunter zdołał wejść na scenę, zrzucono go i wystrzelił. Później dźgnięto nożem. Kiedy dobiegliśmy do niego wciąż był bardzo blisko sceny, jednak dochodząc zauważyłem już, że krwawi. Przenieśliśmy go do karetki.[...]


Po zajściu na koncercie, nie miałem najgorszego samopoczucia. Był to kolejny dzień z życia Anioła. Czułem zadowolenie, że Meredith Hunter szczęśliwie nie zdołał postrzelić więcej osób, łącznie z członkami grupy Rolling Stones. Miałem poczucie, że Hell’s Angels dobrze spełnili swój obowiązek...” [3]

wzgórza Altamont dzisiaj pokrywają farmy wiatraków
„...Po skończeniu ‘Love in Vain’ Richards podszedł do mnie ponownie, mówiąc, że nie zagrają, dopóki nie przestaniemy używać przemocy.
-         Albo chłopaki się uspokoją, albo więcej nas nie usłyszycie – ogłosił do mikrofonu.
Ponieważ stałem obok niego, przystawiłem mu do boku pistolet mówiąc że zginie, jeżeli zaraz nie zacznie grać.
Zagrał jak skurwysyn....”


[1] - Daniel Wyszogrodzki „Satysfakcja – historia zespołu Rolling Stones
[2] - Bill Wyman „Rolling Stones”
[3] - Ralph 'Sonny' Barger – “Hell's Angels” - biografia założyciela klubu
[4] - Loewenstein Dora, Dodd Philip red. „Według Rolling Stones”

Więcej zdjęć dotyczących postu https://www.facebook.com/media/set/?set=a.724558847600672.1073741828.183782765011619&type=3

poniedziałek, 30 grudnia 2013

Zerwane nagrania płyty Michael Jackson & Freddie Mercury przez lamę Louie

"Musisz mnie stąd zabrać! Ten świr przyprowadził do studia lamę. Mam dość i chcę się stąd wydostać"  -  Freddie Mercury (1982 rok, Neverland, prywatne studio nagraniowe MJ)

Tak mogło wyglądać zdjęcie z trasy wszechczasów. Władcy muzyki po obu stronach Atlantyku na jednej scenie. Bilety dawno wyprzedane na całym świecie, zamieszki przed kasami, ehhhh.....

   Jest to historia płyty która miała największą sprzedaż w latach osiemdziesiątych i jej piosenki najdłużej utrzymywały się na listach przebojów. Nic z tego... płyta ta nigdy nie powstała, a wytwórnie ostrzyły sobie już zęby jak się branża dowiedziała, że w studiu spotkał się Król z Królową.
   Michael Jackson był fanem Queen, zafascynowany głosem Freddiego po jednym z koncertów w Los Angeles odwiedził Queen po koncercie w garderobie i tak można powiedzieć historia płyty się zaczyna. W końcu udało mu się zaprosić Mercurego do swojej disneyowskiej posiadłości Neverland gdzie miał studio nagraniowe i tak królewska para zaczęła nagrania na poważnie. Tylko cóż... całej pracy Freda i Jacko nie było więcej jak sześć godzin nagrań. Można sobie teraz gdybać... jaki to mógł być wielki album, jakie teledyski, gdyby połączyć tutaj operowy głos Mercurego z show scenicznym jaki potrafił robić Jackson. Poza tym liczba fanów Queen plus liczba fanów ‘Króla Popu’ na całym świecie, dawałaby rekordowe wyniki sprzedaży, możliwe, że niepobite byłyby do dzisiaj. Nic, tego nie dowiemy się nigdy.
Tutaj na zdjęciu Jacko wygląda naprawdę jak tylko fan, zresztą widać jak jest zapatrzony. A Brytyjczycy też go tu mają jak widać tylko za swojego fana. Pozują grzecznie jak do tysięcy podobnych zdjęć na całym świecie. To naprawdę unikatowe, Król Popu patrzy na Freddiego jak dziś nastolatki na Justina Biebera :) Zdjęcie musiało być zrobione po koncercie w Los Angeles. Tutaj film z backstage'u jak Queen wychodzi na scenę, a kto się pojawia w kordonie obsługi zespołu? Tak, sam Michael [ok. 50 sek.], zresztą jest tak samo ubrany jak na zdjęciu http://www.youtube.com/watch?v=xgzpRrkb2CA

   Temu, że projekt upadł była winna lama. To takie niewinne futrzaste zwierze wielkości tak mniej więcej czegoś pomiędzy kozą a lodówką. Niczego nie świadoma lama 'Louie' była winna temu, że płyta nigdy nie została ukończona, projekt został zawieszony. Trzeba zacząć od tego, że Michael kochał zwierzęta i w tym swoim Neverlandzie w Kalifornii miał prywatne zoo, swojego przyjaciela szympansa Bubbles'a, lamę Louie i kto wie co i ile jeszcze. Co jak widać z faktów, Freddie Mercury tej miłości do zwierząt dzikich nie podzielał, chociaż uwielbiał koty, a dla jednego z nich 'Dalii' napisał czy nagrał utwór. Widocznie MJ nie rozumiał tego, jak można nie lubić posiadać szympansa czy lamy w domu, a tym bardziej w studio (jeśli chcecie zobaczyć MJ i Louie to proszę oto wywiad z nimi http://www.youtube.com/watch?v=7FZHfYbcLRU ). Wszystko wyglądało pewnie bardzo grzecznie i miło, Freddie w końcu był gościem u Michaela i nic mu było do tego, co najwyżej mógł się grzecznie uśmiechać do gospodarza czując zapach goniącego pewnie pod stołem Bubbles'a. Tylko do momentu!
   Gdy Michael wszedł do studia ze swoją lamą Louie. To był koniec. Freddie zadzwonił do swojego menadżera Jima 'Miami' Beach'a i powiedział:
"...Musisz mnie stąd zabrać! Ten świr przyprowadził do studia lamę. Mam dość i chcę się stąd wydostać..."

I tak projekt został zawieszony. Chociaż możemy się dziś cieszyć z tego że po śmierci Michaela, jego rodzina udostępniła nagrane przez nich kawałki, a z tego co na razie wiadomo dokonali trzech utworów z których dwa są w sieci.
There Must Be More to Life Than This - http://www.youtube.com/watch?v=qwfZVEHDq24
Victory - [nieopublikowany] 
   Po tym incydencie z lamą, Freddie raczej nie starał się wpadać na  MJ, a tym bardziej w studiu nagraniowym. Zresztą koledzy z Queen Jacksona mieli trochę za osobę mało poważną, bardziej dziecinną. Z tego wszystkiego projekt nagrania płyty został zawieszony i jak widać nigdy nie został skończony. Podobno Mercury miał też propozycje od Michaela aby zaśpiewać gościnnie na płycie 'Thriller', zrezygnował. co po czasie musiał trochę żałować gdy płyta osiągnęła rekordowe wyniki sprzedaży (dziś 107mln sztuk). 
   Po przerwaniu nagrań i gdy każda strona wiedziała, że powrót do studia jest mało prawdopodobny, miała swoją wersję powodu ich przerwania. Strona Queen jak wiemy, mówiła o lamie, natomiast strona MJ mówiła, że powodem były narkotyki Freddiego. Co raczej było mało prawdopodobne, gdyż kokaina w tej branży była powszechna i gdyby tak Michael miał się tym przejmować, zaraz by doszedł do wniosku, że nie ma z kim nagrywać płyt.
Wydaje mi się, że to jednak fotomontaż

State of Shock - Jagger zastąpi Mercurego
   Jeżeli zostały nagrane trzy utwory, a nagrania przerwała lama Louie i utworem nieukończonym jest "State of Shock" to już wiemy który utwór był tym ostatnim. Ale to najmniej istotne, piosenkę tą Mercury miał nagrać i dodać jako bonus do nowej płyty 'Jackson 5' a tutaj nie ma kolegi, uciekł. Tak na płycie Jackson 5 Michael piosenkę zaśpiewał z Mickiem Jaggerem. Naprawdę nie było wtedy wielu, co mogliby dorównać popularności MJ i FM, wszystkie znane dziś wielkie gwiazdy dopiero były gwiazdkami a wielkie tuzy rocka często leczyły się na odwykach. A jak widać Rolling Stones to maszyna nie do zajechania.
   To w sumie rzadki przypadek aby na jednej piosence można porównać aż trzech największych piosenkarzy tamtych czasów, tak tutaj dla Państwa Mick Jagger śpiewa z MJ:
http://www.youtube.com/watch?v=ZF8DqnlF8Kc [Jagger + MJ]
http://www.youtube.com/watch?v=ax3FOTiWwz0 [Mercury + MJ]
Mick i Michael z tamtego okresu

Freddie z Jackson 5, jeszcze było miło, nikt nie wiedział co przerwie nagrania
A tutaj produkt końcowy, płyta Jackson 5 nagrana z Mickiem Jaggerem zamiast Mercurego

Sukces piosenki Queen, podkład do masażu serca  i  wszystko dzięki Jacksonowi
John Deacon (to ten co siedzi obok Freda) popełnił swego czasu piosenkę "Another One Bites the Dust" http://www.youtube.com/watch?v=rY0WxgSXdEE która stała się jednym z większych szlagierów Queen, tylko tak mogło się nie zdarzyć bez właśnie Michaela. To on po koncercie w Los Angeles wpadł do garderoby John'a Deacona i powiedział, że ten kawałek musicie koniecznie wydać na singlu, i tak się stało. Poza tym, że wielki sukces muzyczny kawałka stał się czymś więcej... ta piosenka może uratować komuś życie. Ma 101 uderzeń na minutę i tyle powinno dokładnie być przy robieniu komuś masażu serca. Piosenka ma swoje lata, a do dzisiaj można ją usłyszeć w halach sportowych, w przerwach meczów np koszykówki.















piątek, 16 sierpnia 2013

1989 - Stevie Wonder w Warszawie. Kształt kostek lodu w drinkach i ustawienia na wzmacniaczach z nocnym klubie

Ben Bridges gitarzysta Steviego Wondera mógł odlatywać z Okęcia do Ameryki zachwycony tak wysoką techniką PRL przynajmniej w produkcji lodu do drinków. Kto wie, może do dziś opowiada swoim przyjaciołom, że jak po najlepsze kostkarki to tylko do Polski.

Wojciech Mann chciał zapaść się pod ziemię jak Stevie poprosił go aby odśpiewali największy przebój przed 40 tysięczną publicznością
   A historia była taka, organizacja tak dużego koncertu w takim czasie jak upadek PRL i czas pierwszych wyborów., mogła być klapą i nikt nikomu by nic nie powiedział, że nie udało się doprowadzić do skutku takiej imprezy. Ale nie, wszystko szło po grudzie, ale jakoś do przodu. A tutaj nagle stanął detal w zasadzie nie do przeskoczenia. Amerykanie zażyczyli sobie kostek lodu do drinków, co pewnie sami byli tego nieświadomi, że to jest dla nas będzie takim wyzwaniem.
   I sami popatrzcie... wszystko tutaj na scenie stoi, czeka na artystów, a tutaj za koncert nam dziękują bo nie mięliśmy lodu do drinków. Kto pamięta PRL, wie jedno, że to były ‘ciepłe’ czasy, nie było lodówek z napojami w sklepach przy każdym wejściu, piwo jeśli udało się kupić w ogóle, to na pewno ciepłe nie z lodówki itd. Dla Amerykanów temat nie istniał, pewnie nawet nie mięli świadomości ile trudu to kosztowało aby myśleli, że z ‘lodem do drinków’ w tym kraju jest nawet lepiej niż u nich.
   Nikt się nie zastanawia nad takimi rzeczami jak kształt lodu do drinków, bo lód w końcu to tylko lód, zamrażarka, szklanka i jest, ma swój obły kształt ale zawsze jakby taki sam. Natomiast jeśli lód do drinków zostanie stworzony nie w kostkarce, czy w folii, ale wyjdzie spod młota, który wielkie bryły lodu rozdrabniał do poziomu kształtu drinkowego, wtedy naprawdę hasło ‘Polak potrafii’ nabiera właściwego sensu. Zwyczajnie cała stolica nie potrafiła dostarczyć odpowiedniej ilości kostkarek aby obsłużyć ekipę Steviego. Stąd pomysłem było aby pierwsze zamrozić wielkie bryły wody a potem je rozdrabniać do kształtu potrzebnego drinkom.
   Jednemu nie mogli się goście z cywilizacji colą płynącej nadziwić... jakie to musimy mieć sprzęty gastronomiczne, że robią lód o takich kształtach, każdy w zupełnie innym i nie powtarzalnym kształcie. Co to za inteligentne maszyny musiały być. Myślę, że wyjechali w tej słodkiej niewiedzy, bez informacji o jakimś warszawiaku trzymającym młot wielkości kafara, rozdrabniającego lód w kostki, gdzieś w chłodni czy może na zapleczu warszawskiej masarni.

Stevie wspierający opozycję przed wyborami, śpiewa z Jackiem Kuroniem "I Just Call To Say I Love You". Szkoda, że to nigdzie nie jest nagrane
    Jest koniec maja 1989, w polityce wiadome, dzieje się wiele, odchodzi dawna epoka, ma nadchodzić nowa, zaraz pierwsze wolne wybory. Mniej każdy przejmował się wtedy muzyką, tym bardziej mało się myślało albo marzyło o koncertach takich amerykańskich sław w padającym PRL.
   A skąd się wziął Stevie Wonder na nieistniejącym już dziś stadionie 10-lecia? Po prostu pewna zachodnia firma odzieżowa chciała wejść w rynek, promować swoją markę i przedstawiciel tej firmy zgłosił się do Wojciecha Manna z pytaniem jaką gwiazdę zachodnią mogliby sprowadzić do kraju. Pan Wojciech tak dla żartu w sumie odpowiedział, że może Stevie Wonder? Wówczas obok Michaela Jacksona największa gwiazda w MTV, pewnie myślał, że przedstawiciel odczepi się i zapomni o takich abstrakcyjnych pomysłach. A tutaj piłka była krótka, gość odpowiedział, że sprawdzi tylko w grafiku artysty czy ma wolne terminy na ten czas. Można tylko pomyśleć jakie było zdziwienie wszystkich, gdy dostali informację, że nie ma problemu, Stevie przylatuje.
http://www.youtube.com/watch?v=Ys8o0cM8L3E
   Miał to być koncert pierwszy na taką skalę i z taką gwiazdą, która przyleci jeszcze do PRL a będzie odlatywać już w III RP. Tylko problemem było to, że nie było za bardzo ani sprzętu, ani gdzie zrobić taką imprezę w stolicy. Owszem był stadion X-lecia, który od lat był nie używany ani do meczów ani do koncertów, jako jedyne miejsce mógł pomieścić parędziesiąt tysięcy fanów. Można mówić wprost... to były już wtedy ruiny jego dawnej świetności, jak ruiny dawnej epoki PRL. Co ciekawe, koncert odbył się w ogóle bez zabezpieczenia sanitarnego, czyli dziś byśmy powiedzieli, że ani jeden człowiek z tych czterdziestu tysięcy fanów w trakcie imprezy nie miał możliwości przejść się tam gdzie król chadza piechotą. 
Stevie w ośrodku dla niewidomych dzieci w Laskach, gażę za koncert przekazał dla ośrodka
   Na jednej rzeczy co organizatorzy się mocno przeliczyli to była cena biletu, czyli 7,5 tysiąca złotych, co jak na tamte czasy było to 1/3 średniej pensji, co później odbiło się na rachunkach, bo ekonomicznie koncert był podobno klapą (nie wiem, może to trochę podobnie jak dzisiejszy koncert Madonny na Narodowym, co minister dopłacała). Koncert trwał trzy godziny, jak widać, Stevie musiał dać z siebie dużo i więcej, bo dziś koncerty z takim czasem nie są częste, artysta musiał szczególnie polubić się z publicznością. Imprezę prowadził duet później znany wszystkim z telewizji czyli Wojciech Mann i Krzysztof Materna, co potem Pan Wojciech komentował, że to był bardziej ‘cud nad Wisłą’ bo naprawdę wszystko w nim mogło się nie udać, a ci którzy w nim uczestniczyli wyszli zadowoleni. Może inaczej myśleli ci mieszkańcy stolicy, którzy nie byli fanami Steviego (tylko czy ktoś taki mógł się znaleźć) bo na dzień koncertu połowa miasta była wyłączona dla ruchu.
   Na takie koncerty za żelazną kurtynę gwiazdy przylatywały wtedy bardziej z ciekawości, niż aby na nich zarobić. Tak samo było i tutaj, gdzie Stevie dużą sumę przekazał dla ośrodka dzieci niewidomych w Laskach. Nasi politycy z opozycji, postanowili skorzystać z okazji i zaprosili artystę do sztabu wyborczego do kawiarni ‘Niespodzianka’ przy Placu Konstytucji i po tym zdarzeniu dwóch polityków miało na pewno co wspominać. Jedną piosenkę Stevie zaśpiewał z nimi, a byli to Jan Lityński i Jacek Kuroń. A co śpiewali? Chyba każdy może się domyślić legendarne:

Tak wyglądał oryginalny dedykowany bilet na koncert, nowość na tamte czasy 
   Po udanym koncercie artyści wracają do hotelu i... powinni chyba iść spać, bo w całej stolicy działał tylko jeden klub nocny ‘Czarny Kot’ więc specjalnie po tym mieście nie było gdzie się powłóczyć. Klub znajdował się zresztą w hotelu, wiec rejs powrotny do pokoju wykluczał wycieczki 'Warszawa nocą'. Cały zespół myślę powinien był być zadowolony z koncertu, bo jeśli wszystkie sprzęty, organizacja i tym podobne detale, nie musiały być pierwszej próby (w końcu uczyliśmy się współpracować z takimi artystami dopiero) to na pewno publiczność się spisała. Muzycy musieli czuć energię ze stadionu, skoro cała impreza trwała tak długo.
   Więc ekipa musiała sobie siedzieć w tym ‘Czarnym Kocie’, na stole chłodził się nie jeden szampan pewnie, to ktoś wódki polał inny zapodał toast ‘na zdarowie’, dziewczyny tańczyły na scenie i było wesoło. Na końcu sali dogrywał zespół standardy muzyczne, zresztą nikt z klientów klubu na nich nie zwracał specjalnej uwagi. W sumie do takiego klubu nikt nie przychodził po to aby się skupiać na muzyce, która właśnie miała być taką w tle. Tylko, że teraz przyszły chłopaki z Brooklinu i tym podobnych miejsc, chłopaki co za dzień swojej pracy mogły brać tyle, co nasze muzykanty musiały grać przez rok. W końcu, co tu mówić, przyszli światowej klasy profesjonaliści, co nie dziwne, że na muzykę graną w klubie musięli uwagę zwrócić.
   Po pewnym czasie jeden z nich podszedł do grającego zespołu i spytał się czy nie mogliby zagrać chwilę z kolegami na ich sprzęcie, musiało być to dla naszych coś. W końcu muzycy Stevie Wondera będą za chwilę grać na twoim sprzęcie, pewnie dziś o tym wnukom opowiadają. O ustalonej godzinie nasi zeszli ze sceny, amerykanie przejęli sprzęt i zaczęło się...
Nagle NRD-owski sprzęt, który był najwyższej jakości w bloku wschodnim produktem Hi-Fi zaczął naprawdę ‘brzmieć’, w jednej chwili klub ‘Czarny Kot’ nabrał klimatu jak jakiś jazzowy klub na Manhattanie. A powodem tej zmiany było to, że raz umiejętności amerykanów w sztuce były o wiele większe od naszych, a druga i podstawowa rzecz, to była zmiana ustawień sprzętu. Bo zanim zaczęli grać, pozmieniali ustawienia na wzmacniaczach i stąd muzyka nie była już tylko taka w tle jak do tej pory, a klub w jednej chwili przeniósł się jakby do Nowego Yorku. Naszym muzykom musiały ‘szczeny opaść’.
   Gdy minął ustalony czas, Amerykanie podziękowali, oddali instrumenty i nasi wrócili na scenę, a pierwsze co zrobili to sprawdzili co to były za amerykańskie ustawienia na wzmacniaczach, że te nasze rzęchy nabrały takich świeżych dźwięków. Nic z tego. Chłopcy z Brooklynu nie podzielili się tajemnicami i do końca swoich istnień te wschodnio niemieckie cuda techniki nigdy więcej nie nabrały takich dźwięków. W końcu my tutaj uczymy się w szkołach muzycznych, tam bluesa pijesz z mlekiem matki  jak twój ojciec pił i pradziadek też to robił gdzieś na plantacji bawełny. "Czarny kot" tylko przez chwilę nie był tylko z nazwy, a stał się czarnym bluesowo-jazzowym klubem.
Na koniec gratka dla fanów, wywiad Wojciecha Manna ze Steviem, z roku 1989: http://www.youtube.com/watch?v=gqHaSNhtkcs

Tak Ben Bridges pewnie dziś by nie pamiętał, że był w ogóle w takim mieście jak Warszawa, ale kto wie, może do dziś szuka kostkarki do lodów co by robiła takie kostki jakie dostawał w Polsce na koncercie i pamięta to inne brzmienie na nrdowskich sprzętach, kto wie.
Ben Bridges - 46 lat z gitarą, dzisiaj mistrz i guru