wtorek, 20 grudnia 2011

Rolling Stones na koncercie w Polsce. Kongresowa 1967 rok cz.1.

W ten weekend w Trójce był dzień z The Rolling Stones. Można powiedzieć, że jak zbliża się pięćdziesięciolecie zespołu tak można by mówić o nich w radiu i jeszcze by było mało. A najciekawsze historie były Marka Karewicza osobistego fotografa zespołu na tym koncercie, który był przy nich najbliżej.

Mick Jagger dostał tam apartament marszałkowski z widokiem na dzisiejszy plac Piłsudskiego. Pokazałem mu przez okno Grób Nieznanego Żołnierza, a on mnie pyta, czy naprawdę nikt nie wie, jak on się nazywał. Ręce mi opadły.
Marek Karewicz
 trasa Stonesów 1967 marzec - kwiecień
   Stonesi mięli plan aby na koniec trasy wystąpić w Moskwie i przebić żelazną kurtynę jak pociskiem atomowym tyle że z reaktorem wypełnionym brzmieniem ich gitar.
Tylko nie wiadomo dlaczego partyjne kacyki w Moskwie rezygnują z koncertu. Nieważne,  tak nasza Warszawa wykorzystuje okazję i zaprasza zespół, a podobno... sprawcą tego zdarzenia były wnuczki I sekretarza partii Władysława Gomółki (i chwała dziewczyną za to, tak dzieciaki przyczyniają się do zasiania wirusa wolności w muzyce PRL).
   Trasa zespołu była praktycznie pod hasłem ‘celnicy szukają nam narkotyków zawsze i wszędzie’ i wylatując z lotniska Orly w Paryżu znowu zostali przetrzepani podobno po samą pastę do zębów i dzięki temu spóźnili się na samolot do naszej Warszawy. 
 lotnisko, akurat Szwecja - podobno kluczyk do kufra gdzieś szlag trafił
Stąd chłopaki lecą przez Wiedeń i dopiero kierunek nasza stolica, więc lądując w Polsce są podobno zupełnie zdezorientowani. Jak mówi Marek Karewicz oni zupełnie nie wiedzieli gdzie się znajdują, a  Warszawa to dopiero pierwszy raz pewnie słyszą i jeszcze kiedy zobaczyli Pałac Kultury dopiero byli przekonani, że są w Moskwie (możliwe Warszawę tłumaczyli sobie jako dzielnicę Moskwy, nie wiem).
   Polscy celnicy nie chcieli być gorsi od swoich kolegów z Francji i też przekopują ich równo... tyle, że pewnie pasty do zębów już nie uświadczyli. Tak to tłumaczył Bill Wyman (gitarzysta):
Po przylocie stwierdziliśmy, że lotnisko wygląda jak baraki wojskowe. Przyjęcie zgotowała nam stuosobowa garstka fanów. Odprawa celna odbyła się w zwykłym blaszaku – stoły, na których przeglądano bagaże, zrobione były z desek. (...)Przewieziono nas przez przygnębiająco szarą i niesłychanie ponurą Warszawę do najlepszego hotelu w mieście nazywał się Orbis-Europejski i był kolejnym zimnym, szarym budynkiem
   Na tą okazję agencja koncertowa Pagart co takimi historiami się zajmowała w tamtym czasie zakupuje eleganckiego busa marki Mercedes i chwała im za to, że nie przewozili ich Żukiem czy Starem.
 prawdopodobnie jest to zdjęcie z tego busa Mercedesa co zespół jechał z Okęcia, w rogu Keith, kapelusznik Brian a z tyłu jakiś nasz swojski tajniak np. Zdzichu
Jak dla Polaków w tamtym czasie hotel Europejski był szczytem luksusu, jakąś niedostępną namiastką zachodu, natomiast dla Brytyjczyków był to pewnie niższej kategorii motel. Tak go opisuje Bill Wyman:
Chodziliśmy wszyscy od jednego pokoju do drugiego, porównując, komu z nas trafił się «najlepszy». Nie było telewizorów, były za to odbiorniki radiowe. Po ich włączeniu przekonaliśmy się jednak, że z wyjątkiem kilku lokalnych stacji, wszystkie inne są zagłuszone. Wieczorem spotkaliśmy się w hotelowej restauracji na bardzo przeciętnej kolacji, która mimo wszystko kosztowała fortunę.
   Do koncertu był jeszcze dzień, albo inaczej... cała wolna noc i czas który trzeba jakoś zagospodarować. Więc Marek Karewicz, fotograf który niejako się nimi opiekował zaprosił ich do baru w podziemiach hotelu ‘Kamieniołomy’ bo prawda jest taka, że w latach sześćdziesiątych nie było specjalnie co pokazać w stolicy poza Pałacem Kultury, w końcu to jeszcze Warszawa nie miała jeszcze ‘starego miasta’ odbudowanego na nowo. To co wtedy można było w stolicy robić wieczorem? Pić.
Mick z Kaithem w hotelu Europejskim, najlepszy jest kontrast w ubiorze gwiazdorów a gości z tyłu, czegoś wcześniej u nas czegoś takiego nie było
   Tak do stolika podchodzi kelner (Pan Bronisław, człowiek jeszcze przedwojenny co pracował u Zamojskich i świetnie znał angielski) i czeka na zamówienie. I Mick robi problem... nie zamawia jak to w PRL-owskiej Polsce tradycja garmażeryjna wymaga śledzika i do niego coś aby mógł w czymś pływać, tylko zamawia tequilę. I mamy klops, bo skąd w świecie siermiężnego Gomółki wziąć taki wynalazek!   Ale tutaj Pan Bronisław pewnie przed wojną nie takich gości obsługiwał i nie odchodzi na tarczy, tylko mówi chłopakom, że przyniesie im coś specjalnego.
   Po chwili przynosi zmrożoną tacę, wypełnioną jeszcze bardziej zamrożoną wódką i kładzie na stół. Chłopaki są zachwyceni, nigdy jeszcze czegoś takiego a przynajmniej w takim stylu nie dostali. Tylko efekt jest tego taki, że młodzi Brytyjczycy wracają o czwartej nad ranem na kolanach do pokojów. I tak Pan Bronisław przyczynia się do tego, że koncert na drugi dzień mocno czują chłopaki na scenie po kościach (pewnie nigdy już się nie dowiedzą co to za lek, sok spod ogórków). Tak The Rolling Stones specjalnie Polski nie zapamiętują, ale Wyborową na pewno, co sami w późniejszych publikacjach wspominają, a to jeszcze nie konciec historii z wódką, ale to w drugiej części, już po koncercie.
c.d.n.

2 komentarze:

  1. Zapraszam do lektury czterech recenzji płyty "Got Live If You Want It! wydanej niespełna pół roku przed przyjazdem zespołu do Polski:

    http://67mil.blogspot.com/search?q=40.+The+Rolling+Stones%2C+Got+Live+If+You+Want+It%21

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki, poza tym ciekawy blog do poczytania dziś na wieczór

      Usuń