piątek, 16 sierpnia 2013

1989 - Stevie Wonder w Warszawie. Kształt kostek lodu w drinkach i ustawienia na wzmacniaczach z nocnym klubie

Ben Bridges gitarzysta Steviego Wondera mógł odlatywać z Okęcia do Ameryki zachwycony tak wysoką techniką PRL przynajmniej w produkcji lodu do drinków. Kto wie, może do dziś opowiada swoim przyjaciołom, że jak po najlepsze kostkarki to tylko do Polski.

Wojciech Mann chciał zapaść się pod ziemię jak Stevie poprosił go aby odśpiewali największy przebój przed 40 tysięczną publicznością
   A historia była taka, organizacja tak dużego koncertu w takim czasie jak upadek PRL i czas pierwszych wyborów., mogła być klapą i nikt nikomu by nic nie powiedział, że nie udało się doprowadzić do skutku takiej imprezy. Ale nie, wszystko szło po grudzie, ale jakoś do przodu. A tutaj nagle stanął detal w zasadzie nie do przeskoczenia. Amerykanie zażyczyli sobie kostek lodu do drinków, co pewnie sami byli tego nieświadomi, że to jest dla nas będzie takim wyzwaniem.
   I sami popatrzcie... wszystko tutaj na scenie stoi, czeka na artystów, a tutaj za koncert nam dziękują bo nie mięliśmy lodu do drinków. Kto pamięta PRL, wie jedno, że to były ‘ciepłe’ czasy, nie było lodówek z napojami w sklepach przy każdym wejściu, piwo jeśli udało się kupić w ogóle, to na pewno ciepłe nie z lodówki itd. Dla Amerykanów temat nie istniał, pewnie nawet nie mięli świadomości ile trudu to kosztowało aby myśleli, że z ‘lodem do drinków’ w tym kraju jest nawet lepiej niż u nich.
   Nikt się nie zastanawia nad takimi rzeczami jak kształt lodu do drinków, bo lód w końcu to tylko lód, zamrażarka, szklanka i jest, ma swój obły kształt ale zawsze jakby taki sam. Natomiast jeśli lód do drinków zostanie stworzony nie w kostkarce, czy w folii, ale wyjdzie spod młota, który wielkie bryły lodu rozdrabniał do poziomu kształtu drinkowego, wtedy naprawdę hasło ‘Polak potrafii’ nabiera właściwego sensu. Zwyczajnie cała stolica nie potrafiła dostarczyć odpowiedniej ilości kostkarek aby obsłużyć ekipę Steviego. Stąd pomysłem było aby pierwsze zamrozić wielkie bryły wody a potem je rozdrabniać do kształtu potrzebnego drinkom.
   Jednemu nie mogli się goście z cywilizacji colą płynącej nadziwić... jakie to musimy mieć sprzęty gastronomiczne, że robią lód o takich kształtach, każdy w zupełnie innym i nie powtarzalnym kształcie. Co to za inteligentne maszyny musiały być. Myślę, że wyjechali w tej słodkiej niewiedzy, bez informacji o jakimś warszawiaku trzymającym młot wielkości kafara, rozdrabniającego lód w kostki, gdzieś w chłodni czy może na zapleczu warszawskiej masarni.

Stevie wspierający opozycję przed wyborami, śpiewa z Jackiem Kuroniem "I Just Call To Say I Love You". Szkoda, że to nigdzie nie jest nagrane
    Jest koniec maja 1989, w polityce wiadome, dzieje się wiele, odchodzi dawna epoka, ma nadchodzić nowa, zaraz pierwsze wolne wybory. Mniej każdy przejmował się wtedy muzyką, tym bardziej mało się myślało albo marzyło o koncertach takich amerykańskich sław w padającym PRL.
   A skąd się wziął Stevie Wonder na nieistniejącym już dziś stadionie 10-lecia? Po prostu pewna zachodnia firma odzieżowa chciała wejść w rynek, promować swoją markę i przedstawiciel tej firmy zgłosił się do Wojciecha Manna z pytaniem jaką gwiazdę zachodnią mogliby sprowadzić do kraju. Pan Wojciech tak dla żartu w sumie odpowiedział, że może Stevie Wonder? Wówczas obok Michaela Jacksona największa gwiazda w MTV, pewnie myślał, że przedstawiciel odczepi się i zapomni o takich abstrakcyjnych pomysłach. A tutaj piłka była krótka, gość odpowiedział, że sprawdzi tylko w grafiku artysty czy ma wolne terminy na ten czas. Można tylko pomyśleć jakie było zdziwienie wszystkich, gdy dostali informację, że nie ma problemu, Stevie przylatuje.
http://www.youtube.com/watch?v=Ys8o0cM8L3E
   Miał to być koncert pierwszy na taką skalę i z taką gwiazdą, która przyleci jeszcze do PRL a będzie odlatywać już w III RP. Tylko problemem było to, że nie było za bardzo ani sprzętu, ani gdzie zrobić taką imprezę w stolicy. Owszem był stadion X-lecia, który od lat był nie używany ani do meczów ani do koncertów, jako jedyne miejsce mógł pomieścić parędziesiąt tysięcy fanów. Można mówić wprost... to były już wtedy ruiny jego dawnej świetności, jak ruiny dawnej epoki PRL. Co ciekawe, koncert odbył się w ogóle bez zabezpieczenia sanitarnego, czyli dziś byśmy powiedzieli, że ani jeden człowiek z tych czterdziestu tysięcy fanów w trakcie imprezy nie miał możliwości przejść się tam gdzie król chadza piechotą. 
Stevie w ośrodku dla niewidomych dzieci w Laskach, gażę za koncert przekazał dla ośrodka
   Na jednej rzeczy co organizatorzy się mocno przeliczyli to była cena biletu, czyli 7,5 tysiąca złotych, co jak na tamte czasy było to 1/3 średniej pensji, co później odbiło się na rachunkach, bo ekonomicznie koncert był podobno klapą (nie wiem, może to trochę podobnie jak dzisiejszy koncert Madonny na Narodowym, co minister dopłacała). Koncert trwał trzy godziny, jak widać, Stevie musiał dać z siebie dużo i więcej, bo dziś koncerty z takim czasem nie są częste, artysta musiał szczególnie polubić się z publicznością. Imprezę prowadził duet później znany wszystkim z telewizji czyli Wojciech Mann i Krzysztof Materna, co potem Pan Wojciech komentował, że to był bardziej ‘cud nad Wisłą’ bo naprawdę wszystko w nim mogło się nie udać, a ci którzy w nim uczestniczyli wyszli zadowoleni. Może inaczej myśleli ci mieszkańcy stolicy, którzy nie byli fanami Steviego (tylko czy ktoś taki mógł się znaleźć) bo na dzień koncertu połowa miasta była wyłączona dla ruchu.
   Na takie koncerty za żelazną kurtynę gwiazdy przylatywały wtedy bardziej z ciekawości, niż aby na nich zarobić. Tak samo było i tutaj, gdzie Stevie dużą sumę przekazał dla ośrodka dzieci niewidomych w Laskach. Nasi politycy z opozycji, postanowili skorzystać z okazji i zaprosili artystę do sztabu wyborczego do kawiarni ‘Niespodzianka’ przy Placu Konstytucji i po tym zdarzeniu dwóch polityków miało na pewno co wspominać. Jedną piosenkę Stevie zaśpiewał z nimi, a byli to Jan Lityński i Jacek Kuroń. A co śpiewali? Chyba każdy może się domyślić legendarne:

Tak wyglądał oryginalny dedykowany bilet na koncert, nowość na tamte czasy 
   Po udanym koncercie artyści wracają do hotelu i... powinni chyba iść spać, bo w całej stolicy działał tylko jeden klub nocny ‘Czarny Kot’ więc specjalnie po tym mieście nie było gdzie się powłóczyć. Klub znajdował się zresztą w hotelu, wiec rejs powrotny do pokoju wykluczał wycieczki 'Warszawa nocą'. Cały zespół myślę powinien był być zadowolony z koncertu, bo jeśli wszystkie sprzęty, organizacja i tym podobne detale, nie musiały być pierwszej próby (w końcu uczyliśmy się współpracować z takimi artystami dopiero) to na pewno publiczność się spisała. Muzycy musieli czuć energię ze stadionu, skoro cała impreza trwała tak długo.
   Więc ekipa musiała sobie siedzieć w tym ‘Czarnym Kocie’, na stole chłodził się nie jeden szampan pewnie, to ktoś wódki polał inny zapodał toast ‘na zdarowie’, dziewczyny tańczyły na scenie i było wesoło. Na końcu sali dogrywał zespół standardy muzyczne, zresztą nikt z klientów klubu na nich nie zwracał specjalnej uwagi. W sumie do takiego klubu nikt nie przychodził po to aby się skupiać na muzyce, która właśnie miała być taką w tle. Tylko, że teraz przyszły chłopaki z Brooklinu i tym podobnych miejsc, chłopaki co za dzień swojej pracy mogły brać tyle, co nasze muzykanty musiały grać przez rok. W końcu, co tu mówić, przyszli światowej klasy profesjonaliści, co nie dziwne, że na muzykę graną w klubie musięli uwagę zwrócić.
   Po pewnym czasie jeden z nich podszedł do grającego zespołu i spytał się czy nie mogliby zagrać chwilę z kolegami na ich sprzęcie, musiało być to dla naszych coś. W końcu muzycy Stevie Wondera będą za chwilę grać na twoim sprzęcie, pewnie dziś o tym wnukom opowiadają. O ustalonej godzinie nasi zeszli ze sceny, amerykanie przejęli sprzęt i zaczęło się...
Nagle NRD-owski sprzęt, który był najwyższej jakości w bloku wschodnim produktem Hi-Fi zaczął naprawdę ‘brzmieć’, w jednej chwili klub ‘Czarny Kot’ nabrał klimatu jak jakiś jazzowy klub na Manhattanie. A powodem tej zmiany było to, że raz umiejętności amerykanów w sztuce były o wiele większe od naszych, a druga i podstawowa rzecz, to była zmiana ustawień sprzętu. Bo zanim zaczęli grać, pozmieniali ustawienia na wzmacniaczach i stąd muzyka nie była już tylko taka w tle jak do tej pory, a klub w jednej chwili przeniósł się jakby do Nowego Yorku. Naszym muzykom musiały ‘szczeny opaść’.
   Gdy minął ustalony czas, Amerykanie podziękowali, oddali instrumenty i nasi wrócili na scenę, a pierwsze co zrobili to sprawdzili co to były za amerykańskie ustawienia na wzmacniaczach, że te nasze rzęchy nabrały takich świeżych dźwięków. Nic z tego. Chłopcy z Brooklynu nie podzielili się tajemnicami i do końca swoich istnień te wschodnio niemieckie cuda techniki nigdy więcej nie nabrały takich dźwięków. W końcu my tutaj uczymy się w szkołach muzycznych, tam bluesa pijesz z mlekiem matki  jak twój ojciec pił i pradziadek też to robił gdzieś na plantacji bawełny. "Czarny kot" tylko przez chwilę nie był tylko z nazwy, a stał się czarnym bluesowo-jazzowym klubem.
Na koniec gratka dla fanów, wywiad Wojciecha Manna ze Steviem, z roku 1989: http://www.youtube.com/watch?v=gqHaSNhtkcs

Tak Ben Bridges pewnie dziś by nie pamiętał, że był w ogóle w takim mieście jak Warszawa, ale kto wie, może do dziś szuka kostkarki do lodów co by robiła takie kostki jakie dostawał w Polsce na koncercie i pamięta to inne brzmienie na nrdowskich sprzętach, kto wie.
Ben Bridges - 46 lat z gitarą, dzisiaj mistrz i guru
   



  


1 komentarz:

  1. Ale to jest nagrane!! To jest w archiwum tvp! Osobiście widziałem!

    OdpowiedzUsuń