środa, 28 grudnia 2011

Firebirds "Harry" - gdzie dzisiaj w radiu szukać takiego rodzimego pop-rocka

Jak nie przepadam za markowymi alkoholami, tak przy tym kawałku mogę widzieć siebie gdzieś w pokoju hotelowym, ze szklanką whisky, przy wolno płynącej nucie z głośnika.
Kiedy w 1996 roku „Harry” był oblegany w stacjach radiowych i długo dokował na pierwszych miejscach list przebojów, to miało się trochę lat mniej a nawet włosów więcej (nie to, że dłuższe ale gęstsze). Tyle, że wówczas wstydem było przyznać amatorowi skórzanych ramon, aby słuchać takiego popu jak Firebirds, jeśli na kolumny przyjąć można było tylko Illusion, Kult, Ploretaryat czy inne rockowe historie. A Firebirds był wtedy wszędzie, jeszcze pamiętam ten klip jak wracało się ze szkoły i oglądało program muzyczny „Clipol” coś koło piętnastej, czy „30 ton” w niedzielę i „Muzyczną Jedynkę” z Arturem Orzechem jako prowadzącym, który był sporym fanem zespołu podobno, co też przekładało się na częstotliwość pojawiania Firebirds w tym programie.
      A tak... dzisiaj jak tego Firebirds słucham, to pytam gdzie się znajdują teraz takie kawałki o takich tekstach i takim brzmieniu? Jeżeli wtedy to był czysty pop, czy jakby wtedy nazwał że radiowa papka, to w tym momencie zespół Firebirds przy dzisiejszych popowych radiowych masówkach staje się wręcz kulturą dobijającą w stronę wysokiej. Dziś by to była muzyka nie tyle masowa, co raczej ambitna wśród popularnej.
      Do tego utworu świetnie został zgrany teledysk. Idealnie, wolno sącząca się muza z akordeonu przy odpowiednio dobranym obrazie. Tekst tutaj kapie krwią a przed nami ukazuje się klimat jak z Lynchowskiego miasteczka „Twin Peaks” w tle teledysku, mieszający się z klimatem Chicago czasów Capone wyłaniającym się z komiksowych kartek. 
Joanna Prykowska jak w klimacie z 'Twin Peaks'
      Wracając do „Twin Peaks”, te czerwone kotary plus zimne światło padające na wokalistkę, to wszystko przypomina klimat z tego serialu gdy pojawiają się tam sceny w pokoju z czerwoną kotarą i chodzącym tam karłem a wszystko polane w sosie z odpowienią muzą w tle. Cały teledysk, u mnie tworzy obraz zimnego pokoju hotelowego z przyjaciółką w osobie szklanki whisky. A wszystko oklejone ponurym światłem, gdzieś w motelu, w połowie drogi dajmy na to do Ohio.

Dzisiaj raczej nic nie wskazuje aby Firebirds miało się reaktywować. Tylko im więcej czasu mija od ich końca, tak to widać dopiero teraz ile główna scena straciła, a w szczególności wybitną wokalistkę Joannę Prykowską, która oprócz nieprzeciętnej urody sama pisała swoje teksty plus charakterystyczny, mocny głos. Z tego co czytałem, nie wróciła do śpiewania zawodowo, robiła różne projekty muzyczne, ale to już nie na większą skale (np. piosenki Nicka Cave’a). Z tego co wiem, że jest anglistką, wyjechała swego czasu do Anglii, a muzyka dzisiaj nie jest jej pewnie głównym  zawodem. Czasami można Joannę spotkać na koncercie w jakimś klubie śpiewającą solowo, ale wiadomo, to już nie ta skala popularności  co z Firebirds. Tylko czy zawsze to, ma nam chodzić o ilość? Na pewno nie, jeśli chodzi o tą wokalistkę.

Można by zapytać, czemu taki zespół nie istnieje na rynku, skoro tak dobrze było, czemu tak nagle wszystko wyparowało. Pewnie był to splot różnych zdarzeń, ale jednym z nich było to, że zespół nie był taką marketingową muzyczną plasteliną, którą wytwórnia mogła sobie dowolnie formować. Taki obraz zespołu wytwórnia Izabelin pewnie długo chciała mieć, a na pewno w czasach ogromnego sukcesu płyty „Kolory”, kiedy to zainwestowane spore pieniądze w promocje płyty zwróciły się z nawiązką.
   A chodziło mniej więcej o to, że Katarzyna Kanclerz, która opiekowała się zespołem w wytwórni , chciała mieć swój zespół, który będzie przeciwwagą dla Varius Manx i pewnie o to tam też zgrzyty poszły. Czego efektem było mniej więcej to, że ostatnia płyta zespołu „Trans” nie miała już takiej promocji. Tak to skomentował jeden z członków zespołu Tomek Siembida:

To jest, albo nie jest, nie wiem, tajemnica poliszynela, ze Szanowna Pani Kanclerz wypatrzyla nas sobie, bo chciala koniecznie przeciwwagi dla... Varius Manx... tak! takie byly przeslanki jej dzialania. Niestety zabraklo jej dociekliwosci, zeby dociec, ze jestesmy z zupelnie innej gliny. Ze nie nadajemy sie na konfekcje muzyczna. Ze inne sa nasze wzorce, korzenie, patrzenie i czucie muzyki. Ze nie bardzo da sie nas ulozyc tak jak by to sobie niektorzy wyobrazali. Ale wpakowala w Kolory mase pieniedzy, i jakis tam efekt zostal osiagniety. Moze niektorych rozczaruje, ale to tak niestety dziala. W branzy tzw. pop-rockowej w 80-90% miejsce na liscie jest proporcja ilosci zainwestowanych pieniedzy. Widzialem w kilku watkach, ze Trans... tez mial tam jakas swoja promoce. Moze i mial, ale wynikajaca wylacznie z sily rozpedu kilku osob i stacji, ktore nas po prostu lubily, i gdzies za ta otoczka, czasami troche sztuczna, wyczuwalo nasze korzenie, ktore im akurat pasowaly. Polygram (teraz Universal) nie wydal na promocje nawet zlotowki. Postawili na nas krzyzyk, i tyle. Lacznie z pozniejszym "przemieleniem" wyprodukowanych plyt. Woleli je zutylizowac niz trzymac na stocku, co kosztuje... Smutne... Smutne jest tez to, ze kompletnie zepsuli takze nas….
  
   Owszem, „Trans” była puszczana w radiu, ale to już bardziej z rozpędu niż z planowanej promocji przez wytwórnię. Możliwe też to, że zespół w tym momencie parę złych posunięć popełnił sam, możliwe że skórę mięli za mało grubą na pewne ciosy.
      Koniec, na płycie „Trans” historia Firebirds się kończy. Wytwórnia odcięła kupony, posprzątała po sobie, a zespół się rozpada. Sporo było w tym okresie takich dwupłytowych kapel, że pierwsza płyta spory sukces, druga nagrana zaraz po niej przy oszołomionym zespole jeszcze z poprzedniej płyty i klapa, a do trzeciej płyty zespół już nie istnieje a przynajmniej wytwórnia ‘ukochanego’ zespołu już nie widzi. Najbardziej tutaj szkoda wokalistki Joanny Prykowskiej, że nie znalazł się wtedy mądry producent, który pociągnąłby z nią nowy projekt, bo jej głos plus teksty pisane przez nią tworzą swój klimat. W szczególności tekstom warto się przyjrzeć , duża część to historie gdzie trup słania się gęsto a i tak tygodniami mogą na pierwszych miejscach siedzieć. W końcu dużo słodkiego w nich nie znajdziemy  jak w powyższym „Harrym”. Tu właśnie jest cała sztuka, aby słodko nie było a słuchacz chciał mieć krwawą historię na pierwszym miejscu list przebojów.

FACEBOOK https://web.facebook.com/Rock-Czasami-Przykurzony-183782765011619/



sobota, 24 grudnia 2011

Rolling Stones na koncercie w Polsce. Kongresowa 1967 rok cz.2



-         Dlaczego oni tak pili, jak przyjeżdżali do Polski?
- Bo to była jedyna rzecz, którą można wtedy było robić w Polsce. Napić się.
                                                                 Polityka, rozmowa z Markiem Karewiczem
 Polska Kronika Filmowa :)
   Na drugi dzień każdy pewnie ze Stonesów czuł jakby głowę mu przejechał walec z napisem ‘Zemsta Stalina’. Chyba pierwszy raz, albo dawno nie pamiętali takiego kaca, bo w końcu zupełnie inaczej głowa na drugi dzień zachowywałaby się po drinkach tequilowych czy po znanej każdemu whisky z colą.
Cóż... rozmieniać się na drobne nie ma co, trzeba do roboty się wziąć bo dzisiaj zagrać musimy dwa koncerty, jeden o 18 drugi o 20 a połowa dnia już pewnie za pasem.

Radzieckie kontakty

   Wszystko szło gładko i w miarę bez większych komplikacji (może z trochę z cięższymi głowami), na scenie rutynowo podłączamy sprzęt jak należy, do momentu aż Brian Jones podłącza swoje organy marki Vox. Chłopak popatrzył na kontakty w ścianie i stwierdził, że mają taki sam kształt jak mają np. w Stanach, czyli przełączył wszystko na 110V a nie jak należy na 220V. I było słychać tylko delikatne ppssssss.... Koniec.
   Sprzętu już nie ma, spalony, do koncertu zostało może dwie, może jedna godzina, a najbliższy sklep w Warszawie ze sprzętem gdzie zakupić takowy sprzęt by można powstanie za jakieś trzydzieści lat (pewnie taksówkę można by było wysłać i jeszcze lepsze kupić). Tak to radziecka technika skutecznie zawalczyła ze 
 Brian i jego melotron
zgnitą kulturą zachodu (bo właśnie w Pałacu Kultury te kontakty były radzieckiej produkcji i wyglądały deko inaczej.Czy są takie do dzisiaj, nie wiem). Na szczęście przed Stonesami jako support zapowiadali się Czerwono-Czarni od których taki sprzęt można by było pożyczyć. Więc Marek Karewicz (był fotografem tej imprezy jak również opiekunem zespołu) przedstawia sytuacje liderowi zespołu Czerwono-Czarnych co i jak, że potrzeba Stonesom właśnie ich sprzętu. Rysiek Poznakowski zgadza się bez problemu, tylko pod jednym warunkiem, przyjdzie tutaj i poprosi mnie osobiście Jagger. Musiało to wyglądać mniej więcej tak:
-          no dobra stary, ale co ty mu powiesz, jak ty nie mówisz nic po angielsku, jak z nim pogadasz?
-          Powiem ‘YES’!!!
   I jak powiedzieli, tak się stało, Nasze chłopaki ratują Brytyjczyków. A nie grali na byle czym wtedy, bo to był niedawno kupowany NRD-owski sprzęt (czyli dla bloku wschodniego to taka jakby Japonia była jeśli chodzi o technikę) marki ‘Vermona’. W podziękowaniu Rolling Stonesi dają Czerwono-Czarnym ‘fuz’ do gitary, a jak na tamte czasy to dopiero było cudo które wchodziło na rynek.
   Taki mały szczegół jeszcze, te organy Jonesa to nie organy, tylko fachowo się to zwało Melotron, a zazwyczaj piszą, że Brian grał na organach. Niby tak, ale dokładniej to Melotron, chociaż zupełnie nie wiem w czym między nimi różnica.
 Dziś dziadki opowiadają swoim wnukom - patrz to twój dziadek

Bilety po 40 i 70 złociszy

   Kupić tej przyjemności obywatelu to już sobie raczej nie mogłeś, to był towar mocno reglamentowany, bilety poszły dla wzorowych kacyków i ich rodzin i do zakładów pracy dla aktywu. Czy jak zwał tak zwał, po prostu biletów na rynku nie było. A dzisiaj, znowu jakby policzyć wszystkich ‘fanów’ Stonesów, którzy się przyznają do tego że w Kongresowej wymachiwali marynarami bądź piszczeli tupiąc trzewikami, trzeba by zbudować jeszcze z cztery kongresowe aby ich wszystkich pomieścić. Oficjalnie w sali jest 2500 miejsc, maksymalnie mogło wejść około pięciu tysięcy (przynajmniej tyle wejdzie za parę lat na Erica Claptona). W pierwszych rzędach siedzieli oficiele partii i tym podobne historie, ale długo nie zagrzali miejsca, bo po tym jak Jagger wypiął do nich tyłek poszli sobie, co jest podobno uchwycone na jakimś zdjęciu.
Nagłośnienie było fatalne, krzyk, pisk, wrzask i bolące głowy muzyków dawały efekt tego taki, że od strony technicznej były to prawdopodobnie najgorsze dwa koncerty na całej trasie. Tyle, że nie o to w tym wszystkim tutaj chodziło. Trzeba popatrzeć na to tak - w świecie Gomółki ląduje takie zjawisko z kosmosu jak Stonesi, to można jednynie przyrównać do tego jakby u Amerykanów wylądowali wtedy kosmici i wtedy może podobna by waga zdarzenia była.
      Rolling Stones wtedy w Kongresowej to nawet nie koncert, to bardziej otwarcie przez nich okna na świat dla naszej muzyki. W końcu byli na tym koncercie też nasi artyści rock&rollowcy, którzy zobaczyli, że tak jak my gramy, na świecie się już nie gra. U nas rockman na scenie, to miły chłopak uśmiechnięty w wypastowanych butach i z pomadą we włosach. A tutaj mamy gromadę chłopaków ubranych w porozciągane kolorowe ciuchy, ruszający się swobodnie w każdą stronę sceny, no i Mick... Tego jeszcze tutaj świat nie widział, takiego wokalisty o ruchach dzikusa na scenie.
 „...dziewczyna rzuca na scenę Jaggerowi goździka, gwiazdor to zauważa, podnosi go, przeżuwa i wypluwa w stronę sceny...”
Po tym koncercie nic już nie będzie takie samo, przynajmniej kropla zaczyna drążyć powoli toczący się kamień zwany polską muzyką rozrywkową.

Koncert zostaje zarejestrowany, tylko gdzie on dziś jest.

   Oto jest pytanie, bo trzy kamery rejestrowały występ. I nie ma go w żadnych archiwach ani tym podobnych miejscach. Historia jest podobno taka, że po latach ktoś z Anglii wykupił od TVP te taśmy i prawdopodobnie byli to sami Stonesi. Może po latach ujrzymy ten 'wstydliwy' dla samych Stonesów od strony technicznej występ, ale jakże dla nas ważny. Tak samo masa jest zdjęć robionych przez tajniaków z SB, na dziś dzień niedostępnych leżących w archiwach IPN. A tego to nie rozumiem zbytnio, bo zdjęcia muszą być ciekawe a nikomu krzywdy zrobić chyba nie mogą.

Stonesi jak ‘koń trojański’ zachodu

   Wtedy czasy nie były ciekawe jeśli chodzi o napięcie pomiędzy wschodem a zachodem, kryzys kubański był już blisko i tym podobne historie. Tylko żadnym politykom ani im działaniom nie udało się jeszcze tego zrobić co Stonesi zrobili w naszej stolicy. A pierwszy raz, po tej stronie muru, zespół rockowy wywołał zamieszki na ulicach. Informacja, że Stonesi będą grać rozeszła się z prędkością błyskawicy. Tysiące ludzi od rana zbierało się pod Pałacem Kultury z nadzieją dostania biletów. Do tego zaangażowano tysiące milicji, ormo i tym podobnej paści. Gotowe były oddziały konne, wozy z armatkami wodnymi i wozy pancerne. Tak to opisywał magazyn ‘New Musical Express’:
„...Na zewnątrz Pałacu Kultury obserwowa­łem 10 tysięcy oszalałych fanów, w którym niepokój tłumu osiągnął kulminację, kiedy nadeszła godzina 20 i rozpoczął się drugi koncert. Dwa albo trzy tysiące nastolatków próbowało sforsować olbrzymią, żelazną bramę, żeby dostać się do środka. Widziałem, jak dowodzący wezwali do zajęcia pozycji dwa duże wozy pancerne – wspomagała je armatka wodna. Zanosiło się na to, że do rozpędzenia demonstrantów zostanie użyta woda. Całości dopełniała kompania żołnierzy w stalowych hełmach, uzbro­jonych w pistolety półautomatyczne. Towarzyszyły im psy. Milicja i oddziały woj­skowe wystrzeliły w tłum granaty łzawiące...”

Walizka pieniędzy i nowa wódka o nazwie ‘stonesówka’

   Bill Wyman zauważył jedną rzecz po uregulowaniu rachunku, że wynosił tyle samo co ich honorarium. Na sam koniec przyszedł facet z walizką a w środku było 600 tysięcy złotych. Ktoś z chłopaków zapytał co można za to kupić, bo inaczej co w końcu mięli z tym zrobić wioząc do Londynu. Charlie powiedział ‘kup wódkę’.
Tak za te pieniądze można było kupić jej wagon, i jak postanowiono tak zrobiono. Ten wagon po czasie dopłynął do składu celnego gdzieś pewnie pod Londynem. Tylko mały szczegół, trzeba było zapłacić za tę wódkę cło. Tak w momencie Stonesom się wódki odechciało z Polski i wagon wrócił do nas. Inaczej... właścicielem w tym momencie tej gorzały została nasza agencja koncertowa Pagart (organizator tego koncertu), która zapłaciłą tą walizkę jakże ‘cennych’ na zachodzie nominałów.
I tak The Rolling Stones przyczyniło się do tego, że przez dłuuuugie lata można było usłyszeć na korytarzach Pagartu czasami ‘idziesz na stonesówkę?’

Płyty obywatelu zbieraj na ulicy

prawdopodobnie wyrzucali tego singla z samochodu naszym dzieciakom

   Po koncercie chłopaki dowiedzieli się od swojego menażera, że tysiące dzieciaków szaleją na zewnatrz a milicja próbuje ich uspokajać armatkami wodnymi. Stąd chłopaki wracając do hotelu, wzięli do auta parę pudełek płyt i kiedy widzieli jakąś grupkę młodych, tak wyrzucali przez okno im jakże cenne krążki (tylko jedne źródła podają, że tą historię Jagger sobie wymyślił w jednym wywiadów dla zachodnich gazet). Dzięki temu miało być im lżej na duszy.
Tak kończy się ich misja krzewienia rocka w socjalizmie , jutro już grali z Zurychu.
 do zobaczenia Polsko (po środku idzie chyba Stu, inaczej szósty Stones, podobno nie byl jako oficjalny członek zespołu bo... no nie byl piękny, grał na klawiszach i był też jako kierowca/techniczny

Tiiimmeeee is on rock side. Yes it is.

wtorek, 20 grudnia 2011

Rolling Stones na koncercie w Polsce. Kongresowa 1967 rok cz.1.

W ten weekend w Trójce był dzień z The Rolling Stones. Można powiedzieć, że jak zbliża się pięćdziesięciolecie zespołu tak można by mówić o nich w radiu i jeszcze by było mało. A najciekawsze historie były Marka Karewicza osobistego fotografa zespołu na tym koncercie, który był przy nich najbliżej.

Mick Jagger dostał tam apartament marszałkowski z widokiem na dzisiejszy plac Piłsudskiego. Pokazałem mu przez okno Grób Nieznanego Żołnierza, a on mnie pyta, czy naprawdę nikt nie wie, jak on się nazywał. Ręce mi opadły.
Marek Karewicz
 trasa Stonesów 1967 marzec - kwiecień
   Stonesi mięli plan aby na koniec trasy wystąpić w Moskwie i przebić żelazną kurtynę jak pociskiem atomowym tyle że z reaktorem wypełnionym brzmieniem ich gitar.
Tylko nie wiadomo dlaczego partyjne kacyki w Moskwie rezygnują z koncertu. Nieważne,  tak nasza Warszawa wykorzystuje okazję i zaprasza zespół, a podobno... sprawcą tego zdarzenia były wnuczki I sekretarza partii Władysława Gomółki (i chwała dziewczyną za to, tak dzieciaki przyczyniają się do zasiania wirusa wolności w muzyce PRL).
   Trasa zespołu była praktycznie pod hasłem ‘celnicy szukają nam narkotyków zawsze i wszędzie’ i wylatując z lotniska Orly w Paryżu znowu zostali przetrzepani podobno po samą pastę do zębów i dzięki temu spóźnili się na samolot do naszej Warszawy. 
 lotnisko, akurat Szwecja - podobno kluczyk do kufra gdzieś szlag trafił
Stąd chłopaki lecą przez Wiedeń i dopiero kierunek nasza stolica, więc lądując w Polsce są podobno zupełnie zdezorientowani. Jak mówi Marek Karewicz oni zupełnie nie wiedzieli gdzie się znajdują, a  Warszawa to dopiero pierwszy raz pewnie słyszą i jeszcze kiedy zobaczyli Pałac Kultury dopiero byli przekonani, że są w Moskwie (możliwe Warszawę tłumaczyli sobie jako dzielnicę Moskwy, nie wiem).
   Polscy celnicy nie chcieli być gorsi od swoich kolegów z Francji i też przekopują ich równo... tyle, że pewnie pasty do zębów już nie uświadczyli. Tak to tłumaczył Bill Wyman (gitarzysta):
Po przylocie stwierdziliśmy, że lotnisko wygląda jak baraki wojskowe. Przyjęcie zgotowała nam stuosobowa garstka fanów. Odprawa celna odbyła się w zwykłym blaszaku – stoły, na których przeglądano bagaże, zrobione były z desek. (...)Przewieziono nas przez przygnębiająco szarą i niesłychanie ponurą Warszawę do najlepszego hotelu w mieście nazywał się Orbis-Europejski i był kolejnym zimnym, szarym budynkiem
   Na tą okazję agencja koncertowa Pagart co takimi historiami się zajmowała w tamtym czasie zakupuje eleganckiego busa marki Mercedes i chwała im za to, że nie przewozili ich Żukiem czy Starem.
 prawdopodobnie jest to zdjęcie z tego busa Mercedesa co zespół jechał z Okęcia, w rogu Keith, kapelusznik Brian a z tyłu jakiś nasz swojski tajniak np. Zdzichu
Jak dla Polaków w tamtym czasie hotel Europejski był szczytem luksusu, jakąś niedostępną namiastką zachodu, natomiast dla Brytyjczyków był to pewnie niższej kategorii motel. Tak go opisuje Bill Wyman:
Chodziliśmy wszyscy od jednego pokoju do drugiego, porównując, komu z nas trafił się «najlepszy». Nie było telewizorów, były za to odbiorniki radiowe. Po ich włączeniu przekonaliśmy się jednak, że z wyjątkiem kilku lokalnych stacji, wszystkie inne są zagłuszone. Wieczorem spotkaliśmy się w hotelowej restauracji na bardzo przeciętnej kolacji, która mimo wszystko kosztowała fortunę.
   Do koncertu był jeszcze dzień, albo inaczej... cała wolna noc i czas który trzeba jakoś zagospodarować. Więc Marek Karewicz, fotograf który niejako się nimi opiekował zaprosił ich do baru w podziemiach hotelu ‘Kamieniołomy’ bo prawda jest taka, że w latach sześćdziesiątych nie było specjalnie co pokazać w stolicy poza Pałacem Kultury, w końcu to jeszcze Warszawa nie miała jeszcze ‘starego miasta’ odbudowanego na nowo. To co wtedy można było w stolicy robić wieczorem? Pić.
Mick z Kaithem w hotelu Europejskim, najlepszy jest kontrast w ubiorze gwiazdorów a gości z tyłu, czegoś wcześniej u nas czegoś takiego nie było
   Tak do stolika podchodzi kelner (Pan Bronisław, człowiek jeszcze przedwojenny co pracował u Zamojskich i świetnie znał angielski) i czeka na zamówienie. I Mick robi problem... nie zamawia jak to w PRL-owskiej Polsce tradycja garmażeryjna wymaga śledzika i do niego coś aby mógł w czymś pływać, tylko zamawia tequilę. I mamy klops, bo skąd w świecie siermiężnego Gomółki wziąć taki wynalazek!   Ale tutaj Pan Bronisław pewnie przed wojną nie takich gości obsługiwał i nie odchodzi na tarczy, tylko mówi chłopakom, że przyniesie im coś specjalnego.
   Po chwili przynosi zmrożoną tacę, wypełnioną jeszcze bardziej zamrożoną wódką i kładzie na stół. Chłopaki są zachwyceni, nigdy jeszcze czegoś takiego a przynajmniej w takim stylu nie dostali. Tylko efekt jest tego taki, że młodzi Brytyjczycy wracają o czwartej nad ranem na kolanach do pokojów. I tak Pan Bronisław przyczynia się do tego, że koncert na drugi dzień mocno czują chłopaki na scenie po kościach (pewnie nigdy już się nie dowiedzą co to za lek, sok spod ogórków). Tak The Rolling Stones specjalnie Polski nie zapamiętują, ale Wyborową na pewno, co sami w późniejszych publikacjach wspominają, a to jeszcze nie konciec historii z wódką, ale to w drugiej części, już po koncercie.
c.d.n.

niedziela, 11 grudnia 2011

Płyta: Johnny Cash "The Real..." trzy płytowe wydanie za parę groszy

Dorzucę do bloga jeszcze jedną rzecz, to płyty i książki. Wszystko co mi uda się kupić czy to na aukcjach czy w sklepach, wiadome, tematycznie związanym zawsze z przykurzonym nurtem.


  Gdzieś tydzień temu wracałem w sobotę wieczorem od kumpla co pomagałem mu pomalować mieszkanie i po drodze postanowiłem wstąpić coś kupić siostrze na mikołaja. Książka dla młodej kupiona to jeszcze zarzucimy okiem na płyty do saturna. No i leży sobie Johnny Cash, bardzo ładne wydanie trzypłytowe, fajnie rozkładane, w takiej nowej formie okładki zero plastiku na obwolucie tylko kredowy papier.
To pytanie, czemu kupiłem Casha, skoro nigdy go nie słuchałem czy nawet nigdy nie planowałem? Ano... wydanie i cena. Na tych trzech płytach mieści się sześć albumów czyli w sumie 88 kawałków!!! Jakby mi się nie spodobało, dużo bym nie stracił znowu, wydanie kosztowało w końcu 20 zeta. Tak zastanawiałem się skąd taka niska cena w końcu to są trzy krążki tutaj, a to poprzez ten napis na okładce: "Columbia - albums mastered from original Columbia & Sun records recordings" czyli nagrania mają brzmienie takie jak pięćdziesiąt lat temu, zero czyszczenia ścieżek czy innych cyfrowych historii i myślę, że naprawdę nic to na jakości nie traci. Poza tym, takie dawne nagrania lepiej brzmią jak mają w sobie trochę chropowatości na nagraniu, ale to tylko moja opinia.
  

   I miło jestem zaskoczony, Cash to muzyka 'Country', ale tam naprawdę bliżej do bluesa czy rocka lat pięćdziesiątych niż jakiejś muzyki gorszego sortu czy mniej ambitnej. Może dlatego tego dnia tak dobrze się słuchało bo byłem trochę padnięty po całym dniu malowania i wtedy to te proste historie Country z łatwymi chwytami osadzone właśnie.... jak tu nazwać głos Casha, hah! Nie da się w słowach tego wypowiedzieć tym bardziej wyklepać na klawiaturze. Dość zabawne są tytuły piosenek takie szczere i proste, z 'sercem  na dłoni' (a to jeszcze dłonie muszą być jak bochny chleba i kapelusz kowbojski obowiązkowo) przykładowo:
- i'd rather die young - i saw a man - it was jesus - snow in his hair - drink to me - hank and joe and me - i got shoes - 
W tych prostych tytułach jest zawarty cały Cash, proste historie gdzieś na zachodzie czy południu ameryki. Poza tym... Johnny to świetny kompan do nauki angielskiego :) bo śpiewa wolno, wyraźnie i używa angielskiego jak w Kentucky, czyli teksty maksymalnie są proste jak również ich historie. Naprawdę warto odkryć Johnnego, jak wcześniej się go nie słuchało, dobra to muza jako przerwa pomiędzy czymś cięższym, czy świetna muza jak kończy się cały dzień pracy.

piątek, 9 grudnia 2011

"Siekiera" legenda polskiego punka a obrazy Bosha i Bruegela

  Punk, wedle swoich założeń był anarchią, walką z systemem, niczym nie ograniczoną wolnością,  itp. hasłami. Tylko jak się bliżej przyjrzeć tamtemu środowisku w Polsce, tak wszystko było tam 'znormalizowane' jakby wzorce były brane podskórnie właśnie z systemu do którego wszyscy plecami chcieli się odwracać a każdy był w nim jednak zatopiony po uszy. Punki ze swoimi irokezami, glanami, ramoneskami prezentowali się w nich jak w mundurach ‘złoci chłopcy’ z drugiej strony barierek na Jarocinach. Wypastowane glany, zadbane irokezy, bliżej temu do mundurowego sznytu, niż bezkompromisowego podejścia do wolnego życia. Inaczej… polskie punki w tamtych czasach prezentowały na dodatek ‘model patriarchalny’, więc gdzie ta pełna wolność. Cóż, wzorców innych specjalnie nie było skąd brać jak ze swoich domów. W środowisku nie istniały kobiety, nie było ich na scenie, może poza zespołem „Zbombardowana Laleczka” http://www.youtube.com/watch?v=c3_qcvnDx_I czy chórkami zespołu „Tilt” gdzie śpiewała Kayah. Nie znaczy, że ich nie było w środowisku, tylko pełniły rolę taką samą jak ich matki, tyle że nazwę by zmienić można z matki na ‘punki polki’.         

I tak pojawia się zespół Siekiera na Jarocinie 84’, jest jakością zupełnie odmienną w przekazie niż inne ówczesne załogi, bo z niczym w tekstach nie walczy, o nic w nich nie zabiega. Adamski (lider) podkreślał, że ma to być w przekazie brutalna anarchia nie nawołująca do niczego ani nie podążająca za jakimkolwiek nurtem. 'Brudne' brzmienie gitar plus ryczący głos Budzyńskiego dawały porażający efekt muzycznego buldożera. Na scenie byli dla wszystkich zaskoczeniem, sam Robert Gawliński (wtedy wokalista Madame) tak powiedział:
"...Widziałem jak punkowcy pod murem zdrapywali ze swoich pancernych kurtek napisy "Exploited" i białymi farbami do skóry pisali "Siekiera" i potem już wszyscy mieli Siekierę na plecach. Bo rzeczywiście w 1984 r. Siekiera zagrała tak dobrze, że nie słyszałem ani wcześniej, ani później tak dobrze grającego zespołu punkowego..."

   Tylko parę koncertów w niecały rok działalności plus jedno nagranie wideo, tak zespół wchodzi do historii pięć polskiego punk rocka od razu do panteonu. Ani wcześniej, ani też później nie było zespołu, który chociaż trochę by zbliżył się do klimatów które załoga z Puław tworzyła. Ich kawałki z tamtego okresu, w zasadzie nie są do słuchania dla dzisiejszego użytkownika ipoda, nie da się tego włączyć dla przyjemności tak po prostu. „Siekiera”  dziś jest zjawiskiem zupełnie oderwanym od rzeczywistości. 

   Siekiera zaskakiwała wszystkich, tyle że nikt tego zespołu tak naprawdę nie rozumiał, za bardzo nikt nie wiedział o co im chodzi. Wspólne dla wszystkich, którzy ich słuchali pod sceną, był odbiór energii jaką potrafili przekazać ze sceny tworząc w jednej chwili sabat punkowych czarownic robiących największe ‘pogo’ w historii Jarocina. Nie dali się zaszufladkować w żadną półkę, czy cokolwiek, co pozwalałoby łatwo ich klasyfikować i recenzować następnie. Nie było zespołu do którego można było ich porównać, to był szczególny problem dla recenzentów którym nakazane było napisanie paru zdań o zespole w jakiejś systemowej gazecie dla młodzieży. Tomasz Budzyński (wokal) powiedział:
'...Chodziło o maksymalną ekspresję. Nie interesowała nas ani polityka, ani jakieś protesty. Chcieliśmy, aby było najmocniej, jak najpotworniej, jak najbrutalniej. No i w sumie chyba udało się... Byłem wtedy o wiele młodszy... Tylko wściekać się i wariować. To mnie obchodziło. Nic innego mnie nie interesowało. Po prostu wydzierać się maksymalnie. I straszyć... Przychodzili do nas punkowcy i mówili: "My tu Dead Kennedys, walka... A wy to co? Wy nie protestujecie?...'

   Największe niezrozumienie i chęć ocenzurowania była za sceną (jak dziś by wypadało nazwać bekstejdżem) wśród innych punkowców występujących na scenie. Jak któryś mniej więcej mówił w jednym filmie dokumentalnym o Jarocinie '...ale co to niby jest, co to do cholery tekst "...Robol gwałci krokodyla, małpę gryzie pies..." do czego ma to się odnosić?...'. Rozwiązaniem zagadki miały być obrazy Bosha i Bruegela. Jak dla mnie to  jest dopiero majstersztyk, łączyć inspiracje tych dwóch tuzów malarstwa z punkowym brudem Siekiery. Tak mamy anarchię w czystej postaci, nie zabrudzoną żadną ideologią. Ciekawe czy gdzie indziej w świecie był przypadek łączenia sztuki najwyższych lotów z ostrym punk rockiem. Zgłupieć to dopiero musieli smutni panowie co z urzędu cenzurowali teksty, które miały się pojawiać na jarocińskiej scenie. Bo każdy inny gówniarz wypisuje im o walce z systemem, wojną i takimi podobnymi duperelami co bez problemu się wykreśla czerwonym długopisem, pieczątkę ‘urzędu cenzury’ przybija i do widzenia. A tutaj to, że ‘...małpę gryzie pies...’ żadnego sekretarza w partii w końcu nie obraża. A może jakieś drugie dno? Jednak nie, wszędzie ale nie w tym zespole.  

Teraz tak spojrzeć na Siekierę i taki Sex Pistols, to Londyńczycy przy załodze z Puław wyglądają jak chłopcy zebrani do boysbandu jak ‘Back Street Boys’ aby tylko na nich kasę ktoś mógł zrobić (w rzeczywistości było podobnie, w końcu pierwszy pomysł na założenie Sex Pistols miał właściciel sklepu z oryginalnymi ciuchami niejaki Malcolm McLaren).
Po niecałym roku działalności Siekiery odchodzi Budzyński, powstaje zespół Armia. Siekiera pozostaje na scenie wchodząc w nurt nowofalowy. Stara zostaje tylko nazwa zespołu, grupa zmienia zupełnie swoje oblicze, stąd w następnym roku na Jarocinie zostaje wygwizdana. Siekiera w historii polskiej muzyki była tylko zjawiskiem, jedną chwilą, ale dla rozwoju nurtu było jak wymyślenie cegły dla wieży Babel. Każdy następny zespół punkowy jaki powstawał na scenie był już po ‘kursie z Siekiery’. Jedynie kogo mogę tak teraz znaleźć do porównania to Robert Johnson. Tyle, że to bluesman z delty Missisipi, na początku wieku nagrał tylko jedną płytę. Do dzisiaj, każdy muzyk grający bluesa uzna go dziś za swojego guru, tak samo z Siekierą i każdym następnym pokoleniem punkowych załóg w Polsce.     


wtorek, 29 listopada 2011

Gitara "Red Special" Briana Maya - gitarzysty Queen, którą zbudował 40 lat temu

Niedawno było dwudziestolecie śmierci Freddiego Mercurego. O Fredzie mówimy że był... na szczęście Brian May cały czas z nami 'jest' i można ciągle usłyszeć jak gra na swoim legendarnym wiośle 'Red Special'



   Brian May był na 39 miejscu w 2003 roku na liście najlepszych gitarzystów świata. Natomiast na pewno jest najlepszym gitarzystą wśród astronomów jak również najlepszym astronomem wśród gitarzystów, przepraszam... od paru lat doktorem astronomii :).
   Szesnastoletni Brian załapał bakcyla na dobre jako gitarzysta i nie wystarczała mu już gitara akustyczna, więc naturalnie marzył o elektrycznej a najlepiej o modelu Fendera. Tylko był ten problem, że rodzicom nie specjalnie było na rękę z takim wydatkiem i ojciec Briana zaproponował mu, że razem zbudują taką elektryczną gitarę a oboje byli dobrymi majsterkowiczami. I tak w sierpniu 1963 roku rodzi się jedyna w sobie gitara "Red Special" na której chłopak będzie grał przez całe swoje życie.

    Model był to niezwykły od samego początku ponieważ jedynym elementem zakupionym przez naszych majsterkowiczów w sklepie były przetworniki cewkowe, cała reszta elementów to było wszystko to co Panowie May znaleźli w domu, i tak:
  •  szyjka gitary - powstała z dwustuletniego mahoniowego wspornika do kominka (stąd  druga nazwa gitary "Fireplace" i jest szersza niż inne gitary, ma szerszy rozstaw strun.
  •  chwytnia gitary - dębowe drewno, pomalowane później na czarno
  •  sprężyny do systemu tremolo (wajcha) - majstrowie wzięli z motoroweru
  •  oznaczenie progów - guziki znalezione gdzieś u mamy
  •  dźwignia vibrato - drut do szycia (źródło: pewnie też zestaw Pani May :)
  •  środkowa część korpusu - dębowy stół
  •  wierzch gitary - pokryto fornirem i pomalowano na ceglasty kolor
 W ciągu osiemnastu miesięcy została stworzona ta gitara w 'warsztacie lutniczym' który znajdował się w sypialni Państwa May. Łączny koszt wyniósł całe osiem funtów :). A inżynier Harold May był naprawdę geniuszem, gitara to nie jedyne jego osiągnięcie w historii 'zrób to sam', do domu jeszcze zrobił osobiście telewizor i radio, chylić czoła przed takim majsterkowiczem.
Ojciec z synem, koniec lat siedemdziesiątych i ich wiosło

   To, że Brian May gra na jedynej w sobie gitarze na tej planecie to nie koniec osobliwości, nie gra kostką. Uważa, że jest za miękka jak na jego gust, aby nadać brzmieniu bardziej metaliczny wydźwięk, używa sześciopensówki. Tylko jak tu grać kiedy mennica brytyjska przestała wybijać już dawno tą monetę? Nie zapomnieli o artyście, wybili mu parę monet na zapas i to jeszcze z jego podobizną:
Na monecie wypisane jest 'Back To The Light'
    Dziś gitarzysta sygnuje swoim nazwiskiem całą serię gitar i akcesoriów do tych sprzętów, a wiele firm co ajkiś czas wydaje reprodukcje w niedużych seriach "Red Special". Każda firma produkująca gitary ma swoje modele różnej maści. Natomiast tą nie można wsadzić do żadnej kategorii, można powiedzieć, że są gitary elektryczne i 'Red Special'. W zespole Queen dwie rzeczy były nie do podrobienia, głos Freddiego i brzmienie sześciopensowych dźwięków gitary Briana Maya. 
'Red Special' dzisiaj to wdzięczny temat dla lutników amatorów jak tutaj nasz kolega dokumentował swoją pracę nad repliką gitary:
http://forum.queen.pl/viewtopic.php?t=4765&highlight=red+special
 

piątek, 25 listopada 2011

Kubki z koncertów Rolling Stones z tras "A Bigger Bang" i "Licks World Tour"

Pewnego dnia przeglądałem na allegro używane płyty i szukałem jakiegoś starego krążka za parę groszy co by zwał się 'białym krukiem' dla mnie a dla sprzedającego niepotrzebnym elementem dekoracji w jego domu. I tak szukając albumów kupiłem te kubki, bo sprzedawczyni wystawiła je nie na gadżetach tylko w albumach właśnie. Z przesyłką wyszło chyba 18 złotych. Długo się zastanawiałem nad kliknięciem 'potwierdzam', czy to czasami nie jakieś zboczenie kupować używane jakieś kubki sprzed lat, po jakimś tam koncercie. No nie, jak już doszły to niczego nie żałuje, jak dla mnie to prawdziwe 'białe kruki' :) poza tym trochę tych 'Stonesów' w domu już jest, chociażby w książkach. Rzecz unikatowa mocno i raczej nigdzie nie do nabycia już (ale jednak nadal, to tylko dwa kawałki plastiku za prawie dwadzieścia zeta :) leżącymi w tysiącach sztuk na stadionach po koncertach.

Pierwszy z nich to półlitrowiec, gruby plastik jakiego jeszczem na oczym nie widział, gruby germański plastik z koncertu pewnie w Berlinie jeśli na denku pisze  'Germany'. Jedno jest pewne, jest z trasy "A Bigger Bang" z 2006 roku:


Drugi to jeszcze wcześniejsza bajka kubek zero trzy litra albo jeszcze mniej może i 'kwaterka' czy ćwiartka jak kto woli, to już kubek z oznaczonymi sponsorami T-mobile i Becks z tej samej firmy plastikowej o podpisie 'Germany. Jedno wiemy, kubek był wypity na trasie "Licks World Tour" z 2003 roku:



Kubek mniejszy, mniej z niego browaru berlińczyk mógł wypić to fakt, ale za to jaki kubek posiada ekstra zdjęcie z tyłu. Idealnej jakości przyklejona fotka z tyłu kubka z naszymi rockerami w pełnym szyku:

Ciągle mam ochotę aby nalać sobie do któregoś z nich jakiegoś piwka, ale jakoś nie... zabytki rockendrola trzeba z należytym szacunkiem na półce trzymać. Pssst... otworzyć na zdrowie wasze teraz piwo i też z puszki wypić patrząc na Stonesowe kufle.
 Berlin - Olimpia Stadium 2006 - koncert Rolling Stones, tam w lewym dolnym rogu można było zakupić takie kubki, na szczęście nie puste

wtorek, 15 listopada 2011

Ostatni koncert Perfectu na stadionie Dziesięciolecia 1987 na 40 tysięcy osób

To musiał być dzień... kiedy człowiek dowiedział się, że Perfect po czterech latach nieobecności na scenie znowu staje do boju, a jeszcze większa radość tego kto wtedy zakupił bilet na koncert zespołu na Stadionie Dziesięciolecia.

   Był rok 1987, PRL już ledwo zipiało, powoli już nikt nie miał złudzeń, że ten jedyny wspaniały system musi upaść, tylko jeszcze nikt daty podać nie mógł. Wtedy społeczeństwo jedyne ukojenie poza wódką miało właśnie w muzyce, a ekipa taka jak Perfect to była najwyższa półka w naszych realiach, to zdarzenie można by porównać jedynie do czegoś takiego jakby Beatlesi zebrali się jeszcze raz w 1975 (tyle, że już bez Lennona) to cała Brytania oszalałaby z radości.

   Przez to, że w kraju była taka beznadzieja, że nic poza octem bez kolejki nie można było kupić, to rock miał się najlepiej, wtedy powstawały najlepsze kawałki śpiewane do dzisiaj, bo dla muzyki jak widać im gorsze czasy tym lepiej dla niej. A trzeba na to jeszcze popatrzeć tak... że nie było pojęcia płyty CD, nie było mp3, a po najnowsze wydania płyt stało się w długich kolejkach. Nieważne... jedno było już pewne, Perfect zagra znowu po czterech latach przerwy na Stadionie Dziesięciolecia.

   Plan był na trzy koncerty w największych halach w kraju, więc Spodek w Katowicach, hala Oliwii w Gdańsku i Stadion Dziesięciolecia w Warszawie. Koncert mógł się nie odbyć, wszystko wisiało na włosku  ale można to podsumować jednym hasłem 'Polak potrafi'. Aby zorganizować koncert na poziomie światowym jak przykładowo taki Queen w 1985 na Wembley to całe kulturalno-rozrywkowe PRL musiało stanąć. Z całej Polski do stolicy były zwożone nagłośnienia, oświetlenia, wzmacniacze, tak aby można było obsłużyć 40 tysięcy fanów na stadionie. Nawet wszystkie bezprzewodowe mikrofony jakie tylko w kraju były, znajdowały się wówczas na tej scenie, a najciekawsze, że było ich w ilości całe sztuk dwie :).  Dzięki temu Grzegorz Markowski mógł biegać po scenie niczym wtedy Jagger na każdym swoim koncercie.
   I wszystko już gra, zapięte na przedostatni guzik, robota idzie pełną parą i parę dni do koncertu, a tutaj... koncert może się nie odbyć. Scena. Zostaje zbudowana z 25 tysięcy elementów i to nie takich elementów jak dzisiaj się buduje elementy z duraluminium, tylko wszystko ważyło swoje tony z elementów stalowych, za skręcanie których odpowiedzialna była ekipa taterników. I tak scena została zrobiona. Wszystko poskręcane i tylko podpisać na koniec odbiór techniczny sceny, tak stop. W mechanice jest taki dział jak statyka, która jest jak religia dla konstruktora i na sam koniec konstrukcje odbierał jakiś inżynier, który był właśnie statykiem. Powiedział jedno, ta scena jest nie do odbioru bo przy podmuchu większego wiatru dach sceny zachowa się jak wielki żagiel i spadnie na tysiące ludzi stojących pod nią. Więc co robić, naciągnąć scenę linami po bokach i zakotwiczyć w wielkich dołach zalanych betonem - odpada. Beton nie wyschnie w ciągu paru dni. To niech liny zostaną zakotwiczone na ciężkich Kamazach wypełnionych płytami betonowymi - odpada. Kamazy zniszczą całą nawierzchnię stadionu. Nie ma rozwiązania dobrego, w tym momencie wchodzi trzecia opcja 'Polak potrafi', Zbigniew Hołdys tak to opisał w jednym z felietonów:

I wtedy statyk powiedział nagle: Dobra chłopaki, kocham was, postawcie pół litra whisky i módlcie się, by pogoda dopisała. Dostał Johnny Walkera 0,7 i podpisał papier. Pogoda była idealna, tuż nad widownią latały samoloty i wykonywały akrobację powietrzną. Nikomu nic złego się nie stało.
I tak kolejny raz historia dla nas była łaskawa, koncert przeszedł do historii jako największy koncert polskiego zespołu, który był biletowany, jak również ostatni koncert Perfectu w starym składzie. Nic się nie stało ze sceną bo być może dzięki 200 karatekom którzy byli wynajęci jako ochrona sceny i trzymali :). Tak czy tak, koncert zakończył się sukcesem. Szkoda jedynie, że ta lokomotywa ruszyła pełną parą ale niestety zaraz po starcie brakło ciśnienia i więcej zespołu w starej brygadzie już zobaczyć nie mogliśmy.
   
Koncert trwał ponad trzy godziny, z tej trasy została wydana płyta 'live' na trzech winylach 



Była tam i też telewizja, piękny koncert nakręciła aby wydać pewnie na DVD (no może kiedyś jak powstanie), tylko ona już tyle szczęścia nie miała co Pan statyk, bo ktoś u nich z technicznych pomylił jakieś kable i nagrywali koncert bez dźwięku. Jak dla mnie to koszmar... za to, to sąd kapturowy dla winowajcy ze skazaniem na dożywocie słuchania tylko jednego kawałka np 'Żołnierz Dziewczynie Nie Skłamie'. Tak więc szczęśliwy ten co wtedy tam był i mógł to oglądać słuchać na żywo.
Tak od swojej strony dodając, to historie się powtarzają, tylko może zespoły bywają już inne. Niedawno na trzy takie duże koncerty powrócił zespół Illusion i to szczęście miałem, że byłem i widziałem w Spodku, tu akurat powrót po dziesięciu latach, ale to tak piszę na boku.

A Stadion Dziesięciolecia też był blisko wtedy swojego kresu jak PRL, w latach 90' został takim symbolem pierwszego polskiego dzikiego kapitalizmu. Od niedawna już go nie ma jak każdy wie. W III RP był ruiną, wspomnieniem minionej epoki. A samo to, że w środku pustka i ruina a na obrzeżach 'życie' związane z drobnym handlem, to też trochę jak taka przenośnia całego byłego systemu. Cała konstrukcja zawalona, ale na obrzeżach jej życie toczy się dalej wedle hasła 'Polak potrafi i sobie radzi' :)
Galeria:


 
 
 

 

piątek, 11 listopada 2011

Piosenka "Knajpa Morderców" S. Staszewskiego a scena z filmu "Popiół i Diament"

 link do muzyki:

http://eternal-yume.wrzuta.pl/audio/0pEFFnyxvn6/kult_-_knajpa_mordercow



Jak lata temu słuchałem tego kawałka, historia w nim opowiadana robiła na mnie spore wrażenie, o tej mrocznej spelunie, o tym spendzie ludzi spod mrocznej gwiazdy. Szczególnie klimatem pasowała do ówczesnego kultu filmu "Pulp Fiction". A tutaj NIE! Tutaj Stanisław Staszewski nie pisze o żadnych mordercach o których chciałem myśleć.
Tutaj "mordercami" są byli żołnierze AK w latach pięćdziesiątych "...nie ważny groźny grymas na gębie, mordercy mają serca gołębie...". Dalsze widoki na walkę o wolność z ‘parabelką’ w ręce nie mają sensu, zresztą nikt tego już od nich nie oczekuje, są już zapomniani, poza społeczeństwem i tak siedzą zawieszeni w czasie z flaszką wódki na stole we własnym gronie i świecie. Tylko co dalej? Nic, kompletna dla nich pustka, żadnych pomysłów co z życiem robić "...wczoraj rycerze, dziś bezrobotni..." skoro jedyne co potrafią dobrze robić to walczyć.
"...ale któż dzisiaj mordercom ufa
więc srebrne kule śpią w czarnych lufach..."

A te dwa wersy poniżej to naprawde jest majstersztyk, dosłownie. Chciałbym aby za parę lat Staszewki trafił do książek z języka polskiego jako zapomniany poeta/bard czasów PRL. Bo coś takiego na wyobraźnie działać potrafi:
"...zmazując barwy, lasom i polom
mknie balon nocy z knajpy gondolom..."

Śpiewana przez Kazika „Knajpa Morderców” mogła zostać napisana przez jego ojca Stanisława właśnie po obejrzeniu tego filmu, szczególnie ta scena... wszystko z tego obrazu pasuje idealnie do wersów Staszewskiego z „Knajpy morderców”:

„....w knajpie morderców gryziemy palce, rządze nas gnębia i sny o walce...”
cały ten śmiech, natychmiastowa reakcja.... jak w tym wersie.
„...szafa wygrywa rzewne kawałki, siedzą mordercy łamia zapałki...”
słychać z tyłu jak muza płynie z gramofonu, robi klimat, Cybulski ‘łamie’ zapałki nad kieliszkami wszystko pasuje do tekstu napisanego przez Staszewskiego, tylko czy tak było, nie wiem. Pewnie to przypadek.

Galeria:
http://www.facebook.com/media/set/?set=a.245962788793616.60058.183782765011619&type=1

poniedziałek, 31 października 2011

Paul Cole - cichy bohater okładki "Abbey Road" Beatlesów

Jest rok 1969, przejście przez ulicę Abbey Road w Londynie. Czterech facetów przechodzi równym krokiem zebrą z jednej strony ulicy na drugą, a fotograf stojący na podeście robi im zdjęcia w oddali. Tak tą chwile zapamiętał Paul Cole - przypadkowy bohater okładki Beatlesów do płyty "Abbey Road".
Okładka albumu i Paul Cole dzisiaj

   Tym bohaterem jest człowiek stojący u góry ponad zarośniętym Johnem Lennonem ubranym w biały garnitur. Stojący w prawym górnym rogu okładki, zaraz przy czarnej furgonetce policyjnej i spoglądający na nas w oddali.
  Jest to Paul Cole, który zwiedzał z żoną muzeum i wyszedł z niego chwilę wczeœniej przed nią. Spojrzał w stronę skrzyżowania, i strzał, migawka fotografa poszła, zdjęcie zrobione. W jednym momencie został cichym i nieświadomym uczestnikiem popkutury na nastpne dekady. Tak mniej więcej to sam opisywał:
- Wyszedłem na zewnątrz muzeum i zobaczyłem w furgonetce policjanta, chciałem do niego podejść i zagadać jak to turysta i o coś się zapytać. Wtedy spojrzałem w stronę skrzyżowania i zobaczyłem czterech facetów przechodzących przez pasy idących równym krokiem w rządku jak kaczki drogą, tyle, że oni przechodzili z jednej strony jezdni na drugą stronę raz w jedną raz w drugą stronę.
Tak mógł widzieć Paul Cole Beatlesów

Około trzy miesiące później Paul Cole zobaczył jaki był skutek jego wcześniejszego opuszczenia muzeum, gdy zobaczył okładkę najnowszego albumu. Pewnie to było jedno z największych wrażeñ w XX wieku szarego człowieka, które można nazwać wedle hasła "bezcenne". Tak sobie trzymał pewnie tego longpleya, patrzy na okładkę a tu on w pełnej krasie stojący w tle. Kto by tak nie chciał :).
   Patrząc na to zdarzenie z boku, można powiedzieć, że to mógł być zawsze każdy z nas. Panem Cole mógł być każdy obywatel tego świata (no... wtedy to może tego świata po właściwej stronie kurtyny). Gdyby znalazł się tam sekundę wcześniej lub później, gdyby chwilę wcześniej zawiązywał buta, czy z piersiówki pociągnął brandy, pewnie szybko o jakiejkolwiek ulicy Abbey Road zapomniał, a tak jest tajemniczą ikoną w historii Beatelsów.
Tamtego lata, w 1969 Paul Cole mia³ 50 lat. Całe życie był przedstawicielem handlowym, zmarł w sędziwym wieku 96 lat. Jego żona gdy zobaczyła okładkę albumu, z radości i dumy z męża nauczyła się grać jeden z kawałków Beatlesów "Sometimes" z tego albumu na pianinie

czwartek, 27 października 2011

Rock zmienia się w produkt luksusowy? U2 i nowy zestaw "Achtung Baby"

W niedzielę w telewizji zobaczyłem taki oto produkt, nowe wydanie U2 'Achtung Baby' albo raczej mega zestaw z takim składem:
- 84 stronicowa książka w twardej oprawie
- Firmowe przeciwsłoneczne okulary Bono "The Fly"
- 4 znaczki
- Magazyn Propaganda
- 16 zdjęć w teczce
- 5 x 7" przeźroczyste winyle w oryginalnych okładkach
- naklejki
- 6 CD - zawierają oryginalny album Achtung Baby, album Zooropa, B-sides, remiksy, niepublikowane utwory, które powstały podczas sesji nagraniowej Achtung Baby.
- 4 DVD - zawierają film w reż. Guggenheima "From the Sky Down", "Zoo TV: Live From Sydney", wszystkie teledyski z Achtung Baby oraz materiał bonusowy.
- 2 x winyl z oryginalną płytą

 Wszystko niby jest okej, ale cena będzie około 1400zł (no... na necie pewnie i znajdzie tą stówkę mniej), najciekawszym produktem tutaj są okulary Bono. Hehe, skoro taka cena to pewnie każde z tych okularów wkładanych do pudełek Bono pewnie sam ubierał, w końcu cena zobowiązuje :). 
   Ale moim zdaniem to już jest gruba przesada, aby sprzedawać coś rockowego za taką cene w dodatku nowego, nie jest to w końcu jakiś biały kruk. Chociaż dzisiaj U2 to taka marka dobrze w towarzystwie brzmiąca, tzn w dobrym towarzystwie... nie trzeba tutaj U2 słuchać, ale powiedzieć przykładowo, że było się na koncercie U2 jest w dobrym tonie. U2 to dziś luksusowa firma dla klasy średniej aspirującej do wyższej i do tych klientów ten zestaw jest adresowany. Myślę, że problemów ze zbytem aż takich nie będzie.  
   Osobiście za U2 nie przepadam (może dlatego takim zgryźliwy), uwazam ich za dobry średni zespół, ale są równocześnie geniuszami promocji. Aby z produktu średniej jakości zrobić produkt luksusowy, trzeba mieć łeb na karku, takie jest U2.

Jeśli ten zestaw osiągnie sukces na rynku, nadejdą czasy 'rocka luksusowego' jako produktu i czuję że nie specjalnie się mylę. Ci ludzie co dziś kupują te rzeczy mają koło czterdziestki albo więcej  i mają już odpowiednie dochody aby móc kupować takie rzeczy, to co innego kiedy ponad dwadzieścia lat temu kupowali za odłożone zaskurniaki pierwsze płyty U2. Teraz też kupią, ale wydawnictwa wiedzą że jednocześnie mogą więcej wydać. Więc zabierzmy im tą kasę! Tak pewnie najwięksi gracze mówią między sobą tworząc takie lux pudełka.

A rock...  gdzieś tutaj gubi się klimat i sens tej muzyki po drodze.

środa, 26 października 2011

Paktofonika - "Jestem Bogiem" u mnie jako starego człowieka

Magik - Fokus - Rahim
   Dziwnie pisać o czymś o czym specjalnie się nie ma pojęcia, tak jak tutaj o tym kawałku. Trochę czuję się jak główny bohater nie napisanej książki przez Hemingwaya „Stary człowiek i śpiew” pisząc o hip-hopowych tematach.
   Ale zacznijmy, któregoś dnia usłyszałem ten kawałek, też kiedyś usłyszałem nazwę Paktofonika, tylko nie zwracałem na to uwagi bo po co, w końcu to nie moja muza, nie ten kościół i nie ta branża.
   Natomiast, niedawno usłyszałem historie tego zespołu, tragiczną w dodatku i tak sobie zapuściłem ten kawałek „Jestem Bogiem” i z zupełnie innego punktu widzenia zacząłem na tych trzech chłopców spoglądać. Szczególnie postać Magika, lidera zespołu mnie zafascynowała, bo to taki diament odkryty na śląskich hałdach. Pisał teksty do hip-hopu ale mało który inny gość mógł się z nim równać. Można powiedzieć, że w Polsce jest rap przed i po… Paktofonice.  Tylko pomyśleć co by było gdyby ten młody gość dał sobie szansę na zrobienie jeszcze paru płyt, ale to tylko można tak sobie rozważać, skończyło się.
   Historia tego zespołu jest jak jedna z wielu rockowych bandów, bo ja ich właśnie tutaj tak postrzegam jako rockersów, tylko że gitary i perkusje zastąpili mikserami i komputerem, tworząc muzę z konkretną siłą jak niejeden rockowy artysta płynącą prosto w serce młodego fana.
   Trzech chłopaków chodzących do techników spotyka się jak wiele im podobnych dzieciaków, których łączy tworzenie hip-hopu. Tak powstaje załoga. Pierwszą płytę, która dziś jest już legendą  „Kinematografia” nagrywają po prostu ‘z kopa’. Siadają u jednego z nich w mieszkaniu i powstają kawałki, które są dzisiaj już legendami. Czy to nie przypomina jakiegoś schematu? Ależ owszem, wiele dziś legendarnych albumów tak powstało, nagranych na tzw. ‘setkę’ a dziś pisanych są o nich są eseje w gazetach a z niektórych robione są prace naukowe, tylko to są właśnie wszystko rockowe kawałki i albumy. W takim rockowym stylu zrobiła to Paktofonika i właśnie to mi podoba się najbardziej.
   W Warszawie jest radio które nadaje tylko hip-hopową muzykę, pewnego dnia ich naczelny przesłuchuje kawałki, które chłopaki im wysłały i przy „Jestem Bogiem” zostaje wciśnięty w fotel, bo czuć że to się sprawdzi na antenie, jest genialne! Tylko radio to nie fundacja charytatywna, a działający biznes, nie pasuje mu do końca tekst. Pod tym względem, że radio mogłoby dostać wiele procesów od Kościoła za ten tekst ‘jestem bogiem…’, że mogą to brać za bluźniercze. I tak szef zaprasza paru księży aby się wypowiedzieli co myślą o tym temacie. Tak jak można było się spodziewać większość z nich jest przeciwna temu tekstowi, ale znalazł się jeden mądry zakonnik… który mówi, że tekst ‘jestem bogiem’ w żadnym wypadku nie obraża Boga. Mówiąc dalej, że artysta tutaj śpiewa ‘...ja jestem bogiem i ty jesteś bogiem tylko wyobraź to sobie...’ co oznaczać ma, że każdy z nas jest wielki tylko musi sam w to uwierzyć, coś w tym stylu. I tak kawałek zostaje długo na pierwszych miejscach listy przebojów radia.
   Na kawałek trzeba też popatrzeć od strony czasu w którym jest nagrywany. Jest rok 2000, to nie są najciekawsze czasy dla Śląska jeśli chodzi o bezrobocie. Jest marazm, ludzie są bez pracy, młodzi ludzie kończąc szkołe nie znajdują pracy. Wracając do domu, znowu widzą swoich rodziców, którzy siedzą w domu bez pracy. Z drugiej strony... to są najlepsze właśnie czasy aby powstawały genialne kawałki jak ten, wedle zasady 'im artysta bardziej głodny, tym bardziej płodny'. Znamy to z historii już przecież, była połowa lat osiemdziesiątych, PRL ledwo już zipiał, młodzi ludzie nie widzieli dla siebie przyszłości tak jak 1985 to wtedy powstawały najlepsze grupy punkowe i najlepszy Jarocin jaki w historii był to w tamtym roku. Taki brak przyszłości czuć na Śląsku w 2000 roku.   Na teledysku pojawiją się górnicze hałdy, na których Magik podnosi ręce w geście zwycięstwa. No i co z tego? No nic. Hałdy jak hałdy, takie sobie tam górki. Tylko nie dla Ślązaków, to ich ziemia, to wręcz jak symbol. Tutaj się rodzą, tutaj umierają, tutaj twoja matka poznała ojca i też tutaj brałeś swoją dziewczynę na pierwszą randkę, tyle że może do parku J ale na śląsku większość miejskich parków została stworzona właśnie na hałdach (jakby to prosto powiedział ‘rekultywacja terenów górniczych’ J )  Dlatego dziś ta piosenka dla młodego pokolenia na Śląsku to jest prawie jak hymn pokolenia. 
   Teledysk jest taki sobie, zwyczajny, przeciętny, niedoświetlony, nic w nim szczególnego ale przez to jest genialny w swojej prostocie! Sam bit jak się zaczyna [0:37] jak dziś widać przeszedł do historii, dziś już klasyka. Ten bit kojarzy mi się z odgłosem fabryki, huty czy kopalni, ciągle powtarzany ten sam odgłos, przypomina jakby maszynę przy której muszę stać dzień w dzień i robić swoją robotę a pot się leje. To właśnie sens Śląska, ciężki przemysł i cięzka robota. W tym bicie słychać też pociąg którym dzień w dzień wracam przykładowo na osiedle ze szkoły czy z roboty. Muzyka ciężkiej pracy. A jak już tak pisać, że to blog rockowy, to porównać to można do bluesa śpiewanego wiek temu przy zbiorze bawełny w delcie Missisipi.  Wszystko na tym teledysku jest szare, widać tak jakby słońce rzadko tutaj się przebijało przez dym z kominów, chłopaki idą przed siebie, tak po prostu bez celu siebie prowadząc, wyglądając jak każdy przeciętny młody gość, bez robienia z siebie pseudo hip hopowych gwiazdorów.
Cała ta historia zespołu przypomina mi jedną historie sprzed paru dekad, która się wydarzyła na wyspach a dokładnie w przemysłowym Manchesterze. To historia Joy Division. Jak dla rocka, też był to band który w muzyce otworzył nowe drzwi. Manchester lat siedemdziesiątych bardzo Śląsk przypominał, to też miasto osadzone w ciężkim przemyśle, też wtedy był kryzys i marazm u nich, jak to wcześniej na przykładzie Śląska pisałem. Nie tylko na tym podobieństwa się kończą. Magik, lider Paktofoniki jak i Ian Curtis z Joy Division w swojej biografii jedną rzecz mają wspólną, kończą tak samo i w podobnych okolicznościach. Oboje tuż po wydaniu swoich płyt, które okazują się hitem, razem są młodymi ojcami i podobnie w swoich tekstach wpuszczają specyficzny klimat, obcy do tej pory innym zespołom. Tylko tutaj jest rock a tam hip-hop. Gdy teledysk się zaczyna, jeszcze przed pierwszym bitem, Magik wychodzi z bramy i ginie w białej nicości, odchodzi.  Jak widać była to prorocza scena.
   Tydzień po premierze płyty o 6:15 Piotr Łuszcz 'Magik' wyskakuje z okna. Koniec.
Koniec Pkatofoniki, ale legenda wciąż jest żywa (podobnie jak jest z legendą Joy Division) niedawno została wydana książka z historią zespołu (szczerze to mam smaka na nią, z chęcią bym przeczytał więcej historii o zespole, chociaż niewiele rockowym):
W 2002 roku zespół oficjalnie zakończył działalność, kończąc podobno już legendarnym koncertem, gdzie młodzi przyszli jak z 'wyznaniem wiary' tyle, że tu kościołem jest Paktofonika. Zresztą to widać, tutaj ostatni koncert ze Spodka:
Tutaj to widać, że to nie jest dla dzieciaków jakiś tam sobie zespół, który się tylko lubi. Cała hala śpiewa tu równo jakby całe młode pokolenie śpiewało jakąś pieśń narodową, równo jak "Bogu Rodzica" na "Krzyżakach" pod Grunwaldem śpiewali, od serca, to 'widać, słychać i czuć', szczerze to ta koncertówka jest dla mnie lepsze niż oryginalna wersja z teledysku.    W tym roku ruszyły zdjęcia do filmu "Jestem Bogiem" pewnie za rok będzie już w kinach, sukces gwarantowany, dla wielu młodych będzie to pewnie pierwszy film w życiu którego nie ściągnęli z neta:).     Tutaj pół godzinny reportaż o zespole: http://www.youtube.com/watch?v=IuAZCy59ROM    Co roku jest koncert Paktofoniki w rocznicę śmierci Magika, pewnie będzie i w tym, tak się zastanawiam.... czy czasami się nie wybrać, tak zwyczajnie, zobaczyć tą energię na własne oczy, ale jakoś nie widzi mi się to tak do końca bo chyba byłbym tam naprawdę jako najstarszy zgred. Przykładowo zobaczyłaby mnie jakaś trzynastoletnia panienka, zdjęcie zrobiła jako ciekawemu zjawisku w skórze  i potem w domu mówiła do swojego taty który nie chciał z nią iść na koncert:  - Stary człowiek i może.                          
      
  
     
   
     

środa, 19 października 2011

1991 rokiem przełomowym dla muzyki, złote żniwa dla rocka

gdzieś w Seattle...

   Gdy rok 1969 w ma dziś swoją mocną markę jako koniec pewnej epoki hipisowskiej mocno przeplatanej wydarzeniami tego świata, tak dziś 1991 dojrzewa już jako następny przełomowy czas, tyle że bardziej już dla muzyki.
   W 69’ wielu ludzi myślało, że to wszystko co się dzieje idzie w stronę końca tego świata czy przynajmniej końca w muzyce. Mamy śmierć legend, ikon za życia – Hendrix, Joplin, Beatlesi kończą praktycznie swoją działalność, to w rozrywce. A wydarzenia na świecie? Jest grubo. Tak mamy zabójstwo Kennedyego, wcześniej kryzys kubański doprowadza świat na granicę wojny nuklearnej (już silniki samolotów po obu stronach barykady były grzane z podczepionymi bombami nuklearnymi, a walizki do odpalenia rakiet na Kremlu i w Białym Domu były otwarte). Na koniec jest jeszcze festiwal organizowany przez Rolling Stones w Altamont, będący odpowiedzią na Woodstock (na który sami nie zostali zaproszeni J) grzebie epokę peace&love. Giną tam ludzie, a żółta pastylka ‘kwasu’ za jednego dolara jest pewnie tańsza niż butelka wody mineralnej. Tak w 69’ kończy się epoka. Umarł król…

… i niech żyje król! Przychodzi 1991 rok. Zespół Nirvana nagrywa album „Nevermind” wydany w pięćdziesięciu tysiącach egzemplarzy na początek, co na rynku amerykańskim jest ilością mocno niszową. Utwór „Smells Like Teen Spirit” jest raz… że napisany na kolanie przez Cobaina w studiu, tylko tak aby poszczególne rymy do siebie pasowały a bardziej do brzmienia gitar. Tak to przez przypadek trochę (jak większość genialnych rzeczy na tym świecie) utwór ten zostaje niejako hymnem pokolenia X. Tutaj rodzi się nowy nurt w masowym odbiorze – Grunge. Muzyka undergroundowa wypływa na szerokie wody dzięki MTV w której teledysk jest wałkowany non stop, dzięki temu album pokrywa się wielokrotną platyną (do dziś sprzedane 20mln egzemplarzy). Album zrzuca album „Dangerous” Michela Jacksona z pierwszego miejsca na listach, co dodatkowo pokazuje, że nadchodzą nowe czasy. W tym momencie wielu pewnie amerykanów dowiedziało się gdzie w ogóle leży takie miasto jak smutne deszczowe Seattle, właśnie wtedy tam jak grzyby po deszczu w tej krainie deszczowców powstają kolejne kapele już dziś legendy, takie jak Soundgarden, Pearl Jam czy Alice In Chains.
  Gęste granie na niżej strojonych gitarach nie kończy się tylko na chłopakach w kraciastych flanelach z Seattle i stylu Grunge. Metallica wtedy nagrywa ‘czarny album’. Pierwszy raz zespół metalowy wchodzi na szczyty list przebojów do głównych rozgłośni w których do tej pory grano muzykę pop czy rock ale bez mocnego uderzenia. Inna sprawa, że „Enter Sandman” prawdopodobnie jest nagrywany w tym samym czasie co „Smells Like Teen Spirit” ale to nie potwierdzona do końca informacja.
Tutaj chłopaki w Moskwie
   Tak te dwa zespoły wysadzają drzwi z futrynami i wpuszczają kolejne kapele oparte na gęstych brzmieniach do czołowych list. Historia nie kończy się na tych dwóch legendach, następne kapele nagrywają nam swoje już legendarne albumy. Pearl Jam nagrywa „Ten”, Red Hot Chilli Peppers wydaje „Black Sugar Sex Magic” z którego kipi pozytywną energią płynącą ze strun, jest jednym z tych albumów w historii gdzie nie ma złego kawałka który nie byłby przebojem. Na dodatek bije od nich pozytywną energią, od chłopaków wychowanych na kalifornijskich pomarańczach zakrapianych tanim rześkim winem z South Valley.
   A na koniec tej amerykańskiej wyliczanki rzucam Guns And Roses. Nagrywają „Use Your Illusion” w dwóch częściach, co szczególnie dla mnie jest  ważną płytą słuchaną jeszcze na magnetofonie. Sprzedawana u nas w sporym opakowaniu gdzie mieściły się dwie kasety. Oczywiście żaden to oryginał wtedy pewnie był, kaseta zakupiona gdzieś na bazarze czy u zegarmistrza (tak, w moim miasteczku zegarmistrz sprzedawał dodatkowo kasety J). Z tym albumem Gunsi wyruszają w prawie niekończącą się trasę po całym świecie, grając na największych stadionach i odwiedzając chyba wszystkie większe stolice tego globu. Takie ‘never ending guitar story’, co na dobre wykańcza ich na koniec, a do dzisiaj mamy tego skutki. Jak widać nie zapowiada się aby coś jeszcze kiedyś Gunsi zrobili wielkiego, w końcu czas płynie, latka lecą a tutaj każdy nam powoli staje się dziadkiem.
'Civil War' mój ulubiony kawałek z tego
 
   Jak rodzi się nowy nurt Grunge i wchodzi nowa dekada, tak w 1991 roku też umiera król... tak, był nim Freddie Mercury. Żegna jakby symbolicznie epokę lat siedemdziesiątnych i osiemdziesiątych, a zespół Queen przechodzi do historii (tak poza tym, ciekawe jakie to jeszcze albumy by nagrali przez te następne 20 lat). Cóż, ostatnia ich płyta z 91’ „Innuendo”  była szczególnie wyjątkowa bo naznaczona śmiercią, wtedy Freddiego zabierał aids. Sam On pierwszy zaśpiewał kiedyś ‘Show Must Go On’ i tak po nim zaraz przyszli i przychodzą następni a historie jak widać lubią się powtarzać. Widać, że koronę nakładamy najchętniej tym którzy nagle i młodo… kiedyś Hendrix, Joplin dziś Cobain, Winehouse, u nas ostatnio Magik (to inna bajka, inna muzyka, były wokalista z rodzimej Paktofoniki, ale kiedyś chciałbym o nim wspomnieć jak o rockerze). Tam na zachodzie w ‘klubie 27’ tych co byli wielcy i za młodo odeszli takie hasło może właśnie wisieć - ‘Show Must Go On’, w naszym rodzimym być może i taki ‘W Życiu Piękne Są Tylko Chwile’ zawieszony przez Ryśka Riedla. Jak widać, pod każdą szerokością geograficzną  lubimy i szczególnie cenimy muzycznych monarchów byle żegnali nas młodo. A korony z diamentami zakładamy im już sami byle na zimnych granitach.