poniedziałek, 31 października 2011

Paul Cole - cichy bohater okładki "Abbey Road" Beatlesów

Jest rok 1969, przejście przez ulicę Abbey Road w Londynie. Czterech facetów przechodzi równym krokiem zebrą z jednej strony ulicy na drugą, a fotograf stojący na podeście robi im zdjęcia w oddali. Tak tą chwile zapamiętał Paul Cole - przypadkowy bohater okładki Beatlesów do płyty "Abbey Road".
Okładka albumu i Paul Cole dzisiaj

   Tym bohaterem jest człowiek stojący u góry ponad zarośniętym Johnem Lennonem ubranym w biały garnitur. Stojący w prawym górnym rogu okładki, zaraz przy czarnej furgonetce policyjnej i spoglądający na nas w oddali.
  Jest to Paul Cole, który zwiedzał z żoną muzeum i wyszedł z niego chwilę wczeœniej przed nią. Spojrzał w stronę skrzyżowania, i strzał, migawka fotografa poszła, zdjęcie zrobione. W jednym momencie został cichym i nieświadomym uczestnikiem popkutury na nastpne dekady. Tak mniej więcej to sam opisywał:
- Wyszedłem na zewnątrz muzeum i zobaczyłem w furgonetce policjanta, chciałem do niego podejść i zagadać jak to turysta i o coś się zapytać. Wtedy spojrzałem w stronę skrzyżowania i zobaczyłem czterech facetów przechodzących przez pasy idących równym krokiem w rządku jak kaczki drogą, tyle, że oni przechodzili z jednej strony jezdni na drugą stronę raz w jedną raz w drugą stronę.
Tak mógł widzieć Paul Cole Beatlesów

Około trzy miesiące później Paul Cole zobaczył jaki był skutek jego wcześniejszego opuszczenia muzeum, gdy zobaczył okładkę najnowszego albumu. Pewnie to było jedno z największych wrażeñ w XX wieku szarego człowieka, które można nazwać wedle hasła "bezcenne". Tak sobie trzymał pewnie tego longpleya, patrzy na okładkę a tu on w pełnej krasie stojący w tle. Kto by tak nie chciał :).
   Patrząc na to zdarzenie z boku, można powiedzieć, że to mógł być zawsze każdy z nas. Panem Cole mógł być każdy obywatel tego świata (no... wtedy to może tego świata po właściwej stronie kurtyny). Gdyby znalazł się tam sekundę wcześniej lub później, gdyby chwilę wcześniej zawiązywał buta, czy z piersiówki pociągnął brandy, pewnie szybko o jakiejkolwiek ulicy Abbey Road zapomniał, a tak jest tajemniczą ikoną w historii Beatelsów.
Tamtego lata, w 1969 Paul Cole mia³ 50 lat. Całe życie był przedstawicielem handlowym, zmarł w sędziwym wieku 96 lat. Jego żona gdy zobaczyła okładkę albumu, z radości i dumy z męża nauczyła się grać jeden z kawałków Beatlesów "Sometimes" z tego albumu na pianinie

czwartek, 27 października 2011

Rock zmienia się w produkt luksusowy? U2 i nowy zestaw "Achtung Baby"

W niedzielę w telewizji zobaczyłem taki oto produkt, nowe wydanie U2 'Achtung Baby' albo raczej mega zestaw z takim składem:
- 84 stronicowa książka w twardej oprawie
- Firmowe przeciwsłoneczne okulary Bono "The Fly"
- 4 znaczki
- Magazyn Propaganda
- 16 zdjęć w teczce
- 5 x 7" przeźroczyste winyle w oryginalnych okładkach
- naklejki
- 6 CD - zawierają oryginalny album Achtung Baby, album Zooropa, B-sides, remiksy, niepublikowane utwory, które powstały podczas sesji nagraniowej Achtung Baby.
- 4 DVD - zawierają film w reż. Guggenheima "From the Sky Down", "Zoo TV: Live From Sydney", wszystkie teledyski z Achtung Baby oraz materiał bonusowy.
- 2 x winyl z oryginalną płytą

 Wszystko niby jest okej, ale cena będzie około 1400zł (no... na necie pewnie i znajdzie tą stówkę mniej), najciekawszym produktem tutaj są okulary Bono. Hehe, skoro taka cena to pewnie każde z tych okularów wkładanych do pudełek Bono pewnie sam ubierał, w końcu cena zobowiązuje :). 
   Ale moim zdaniem to już jest gruba przesada, aby sprzedawać coś rockowego za taką cene w dodatku nowego, nie jest to w końcu jakiś biały kruk. Chociaż dzisiaj U2 to taka marka dobrze w towarzystwie brzmiąca, tzn w dobrym towarzystwie... nie trzeba tutaj U2 słuchać, ale powiedzieć przykładowo, że było się na koncercie U2 jest w dobrym tonie. U2 to dziś luksusowa firma dla klasy średniej aspirującej do wyższej i do tych klientów ten zestaw jest adresowany. Myślę, że problemów ze zbytem aż takich nie będzie.  
   Osobiście za U2 nie przepadam (może dlatego takim zgryźliwy), uwazam ich za dobry średni zespół, ale są równocześnie geniuszami promocji. Aby z produktu średniej jakości zrobić produkt luksusowy, trzeba mieć łeb na karku, takie jest U2.

Jeśli ten zestaw osiągnie sukces na rynku, nadejdą czasy 'rocka luksusowego' jako produktu i czuję że nie specjalnie się mylę. Ci ludzie co dziś kupują te rzeczy mają koło czterdziestki albo więcej  i mają już odpowiednie dochody aby móc kupować takie rzeczy, to co innego kiedy ponad dwadzieścia lat temu kupowali za odłożone zaskurniaki pierwsze płyty U2. Teraz też kupią, ale wydawnictwa wiedzą że jednocześnie mogą więcej wydać. Więc zabierzmy im tą kasę! Tak pewnie najwięksi gracze mówią między sobą tworząc takie lux pudełka.

A rock...  gdzieś tutaj gubi się klimat i sens tej muzyki po drodze.

środa, 26 października 2011

Paktofonika - "Jestem Bogiem" u mnie jako starego człowieka

Magik - Fokus - Rahim
   Dziwnie pisać o czymś o czym specjalnie się nie ma pojęcia, tak jak tutaj o tym kawałku. Trochę czuję się jak główny bohater nie napisanej książki przez Hemingwaya „Stary człowiek i śpiew” pisząc o hip-hopowych tematach.
   Ale zacznijmy, któregoś dnia usłyszałem ten kawałek, też kiedyś usłyszałem nazwę Paktofonika, tylko nie zwracałem na to uwagi bo po co, w końcu to nie moja muza, nie ten kościół i nie ta branża.
   Natomiast, niedawno usłyszałem historie tego zespołu, tragiczną w dodatku i tak sobie zapuściłem ten kawałek „Jestem Bogiem” i z zupełnie innego punktu widzenia zacząłem na tych trzech chłopców spoglądać. Szczególnie postać Magika, lidera zespołu mnie zafascynowała, bo to taki diament odkryty na śląskich hałdach. Pisał teksty do hip-hopu ale mało który inny gość mógł się z nim równać. Można powiedzieć, że w Polsce jest rap przed i po… Paktofonice.  Tylko pomyśleć co by było gdyby ten młody gość dał sobie szansę na zrobienie jeszcze paru płyt, ale to tylko można tak sobie rozważać, skończyło się.
   Historia tego zespołu jest jak jedna z wielu rockowych bandów, bo ja ich właśnie tutaj tak postrzegam jako rockersów, tylko że gitary i perkusje zastąpili mikserami i komputerem, tworząc muzę z konkretną siłą jak niejeden rockowy artysta płynącą prosto w serce młodego fana.
   Trzech chłopaków chodzących do techników spotyka się jak wiele im podobnych dzieciaków, których łączy tworzenie hip-hopu. Tak powstaje załoga. Pierwszą płytę, która dziś jest już legendą  „Kinematografia” nagrywają po prostu ‘z kopa’. Siadają u jednego z nich w mieszkaniu i powstają kawałki, które są dzisiaj już legendami. Czy to nie przypomina jakiegoś schematu? Ależ owszem, wiele dziś legendarnych albumów tak powstało, nagranych na tzw. ‘setkę’ a dziś pisanych są o nich są eseje w gazetach a z niektórych robione są prace naukowe, tylko to są właśnie wszystko rockowe kawałki i albumy. W takim rockowym stylu zrobiła to Paktofonika i właśnie to mi podoba się najbardziej.
   W Warszawie jest radio które nadaje tylko hip-hopową muzykę, pewnego dnia ich naczelny przesłuchuje kawałki, które chłopaki im wysłały i przy „Jestem Bogiem” zostaje wciśnięty w fotel, bo czuć że to się sprawdzi na antenie, jest genialne! Tylko radio to nie fundacja charytatywna, a działający biznes, nie pasuje mu do końca tekst. Pod tym względem, że radio mogłoby dostać wiele procesów od Kościoła za ten tekst ‘jestem bogiem…’, że mogą to brać za bluźniercze. I tak szef zaprasza paru księży aby się wypowiedzieli co myślą o tym temacie. Tak jak można było się spodziewać większość z nich jest przeciwna temu tekstowi, ale znalazł się jeden mądry zakonnik… który mówi, że tekst ‘jestem bogiem’ w żadnym wypadku nie obraża Boga. Mówiąc dalej, że artysta tutaj śpiewa ‘...ja jestem bogiem i ty jesteś bogiem tylko wyobraź to sobie...’ co oznaczać ma, że każdy z nas jest wielki tylko musi sam w to uwierzyć, coś w tym stylu. I tak kawałek zostaje długo na pierwszych miejscach listy przebojów radia.
   Na kawałek trzeba też popatrzeć od strony czasu w którym jest nagrywany. Jest rok 2000, to nie są najciekawsze czasy dla Śląska jeśli chodzi o bezrobocie. Jest marazm, ludzie są bez pracy, młodzi ludzie kończąc szkołe nie znajdują pracy. Wracając do domu, znowu widzą swoich rodziców, którzy siedzą w domu bez pracy. Z drugiej strony... to są najlepsze właśnie czasy aby powstawały genialne kawałki jak ten, wedle zasady 'im artysta bardziej głodny, tym bardziej płodny'. Znamy to z historii już przecież, była połowa lat osiemdziesiątych, PRL ledwo już zipiał, młodzi ludzie nie widzieli dla siebie przyszłości tak jak 1985 to wtedy powstawały najlepsze grupy punkowe i najlepszy Jarocin jaki w historii był to w tamtym roku. Taki brak przyszłości czuć na Śląsku w 2000 roku.   Na teledysku pojawiją się górnicze hałdy, na których Magik podnosi ręce w geście zwycięstwa. No i co z tego? No nic. Hałdy jak hałdy, takie sobie tam górki. Tylko nie dla Ślązaków, to ich ziemia, to wręcz jak symbol. Tutaj się rodzą, tutaj umierają, tutaj twoja matka poznała ojca i też tutaj brałeś swoją dziewczynę na pierwszą randkę, tyle że może do parku J ale na śląsku większość miejskich parków została stworzona właśnie na hałdach (jakby to prosto powiedział ‘rekultywacja terenów górniczych’ J )  Dlatego dziś ta piosenka dla młodego pokolenia na Śląsku to jest prawie jak hymn pokolenia. 
   Teledysk jest taki sobie, zwyczajny, przeciętny, niedoświetlony, nic w nim szczególnego ale przez to jest genialny w swojej prostocie! Sam bit jak się zaczyna [0:37] jak dziś widać przeszedł do historii, dziś już klasyka. Ten bit kojarzy mi się z odgłosem fabryki, huty czy kopalni, ciągle powtarzany ten sam odgłos, przypomina jakby maszynę przy której muszę stać dzień w dzień i robić swoją robotę a pot się leje. To właśnie sens Śląska, ciężki przemysł i cięzka robota. W tym bicie słychać też pociąg którym dzień w dzień wracam przykładowo na osiedle ze szkoły czy z roboty. Muzyka ciężkiej pracy. A jak już tak pisać, że to blog rockowy, to porównać to można do bluesa śpiewanego wiek temu przy zbiorze bawełny w delcie Missisipi.  Wszystko na tym teledysku jest szare, widać tak jakby słońce rzadko tutaj się przebijało przez dym z kominów, chłopaki idą przed siebie, tak po prostu bez celu siebie prowadząc, wyglądając jak każdy przeciętny młody gość, bez robienia z siebie pseudo hip hopowych gwiazdorów.
Cała ta historia zespołu przypomina mi jedną historie sprzed paru dekad, która się wydarzyła na wyspach a dokładnie w przemysłowym Manchesterze. To historia Joy Division. Jak dla rocka, też był to band który w muzyce otworzył nowe drzwi. Manchester lat siedemdziesiątych bardzo Śląsk przypominał, to też miasto osadzone w ciężkim przemyśle, też wtedy był kryzys i marazm u nich, jak to wcześniej na przykładzie Śląska pisałem. Nie tylko na tym podobieństwa się kończą. Magik, lider Paktofoniki jak i Ian Curtis z Joy Division w swojej biografii jedną rzecz mają wspólną, kończą tak samo i w podobnych okolicznościach. Oboje tuż po wydaniu swoich płyt, które okazują się hitem, razem są młodymi ojcami i podobnie w swoich tekstach wpuszczają specyficzny klimat, obcy do tej pory innym zespołom. Tylko tutaj jest rock a tam hip-hop. Gdy teledysk się zaczyna, jeszcze przed pierwszym bitem, Magik wychodzi z bramy i ginie w białej nicości, odchodzi.  Jak widać była to prorocza scena.
   Tydzień po premierze płyty o 6:15 Piotr Łuszcz 'Magik' wyskakuje z okna. Koniec.
Koniec Pkatofoniki, ale legenda wciąż jest żywa (podobnie jak jest z legendą Joy Division) niedawno została wydana książka z historią zespołu (szczerze to mam smaka na nią, z chęcią bym przeczytał więcej historii o zespole, chociaż niewiele rockowym):
W 2002 roku zespół oficjalnie zakończył działalność, kończąc podobno już legendarnym koncertem, gdzie młodzi przyszli jak z 'wyznaniem wiary' tyle, że tu kościołem jest Paktofonika. Zresztą to widać, tutaj ostatni koncert ze Spodka:
Tutaj to widać, że to nie jest dla dzieciaków jakiś tam sobie zespół, który się tylko lubi. Cała hala śpiewa tu równo jakby całe młode pokolenie śpiewało jakąś pieśń narodową, równo jak "Bogu Rodzica" na "Krzyżakach" pod Grunwaldem śpiewali, od serca, to 'widać, słychać i czuć', szczerze to ta koncertówka jest dla mnie lepsze niż oryginalna wersja z teledysku.    W tym roku ruszyły zdjęcia do filmu "Jestem Bogiem" pewnie za rok będzie już w kinach, sukces gwarantowany, dla wielu młodych będzie to pewnie pierwszy film w życiu którego nie ściągnęli z neta:).     Tutaj pół godzinny reportaż o zespole: http://www.youtube.com/watch?v=IuAZCy59ROM    Co roku jest koncert Paktofoniki w rocznicę śmierci Magika, pewnie będzie i w tym, tak się zastanawiam.... czy czasami się nie wybrać, tak zwyczajnie, zobaczyć tą energię na własne oczy, ale jakoś nie widzi mi się to tak do końca bo chyba byłbym tam naprawdę jako najstarszy zgred. Przykładowo zobaczyłaby mnie jakaś trzynastoletnia panienka, zdjęcie zrobiła jako ciekawemu zjawisku w skórze  i potem w domu mówiła do swojego taty który nie chciał z nią iść na koncert:  - Stary człowiek i może.                          
      
  
     
   
     

środa, 19 października 2011

1991 rokiem przełomowym dla muzyki, złote żniwa dla rocka

gdzieś w Seattle...

   Gdy rok 1969 w ma dziś swoją mocną markę jako koniec pewnej epoki hipisowskiej mocno przeplatanej wydarzeniami tego świata, tak dziś 1991 dojrzewa już jako następny przełomowy czas, tyle że bardziej już dla muzyki.
   W 69’ wielu ludzi myślało, że to wszystko co się dzieje idzie w stronę końca tego świata czy przynajmniej końca w muzyce. Mamy śmierć legend, ikon za życia – Hendrix, Joplin, Beatlesi kończą praktycznie swoją działalność, to w rozrywce. A wydarzenia na świecie? Jest grubo. Tak mamy zabójstwo Kennedyego, wcześniej kryzys kubański doprowadza świat na granicę wojny nuklearnej (już silniki samolotów po obu stronach barykady były grzane z podczepionymi bombami nuklearnymi, a walizki do odpalenia rakiet na Kremlu i w Białym Domu były otwarte). Na koniec jest jeszcze festiwal organizowany przez Rolling Stones w Altamont, będący odpowiedzią na Woodstock (na który sami nie zostali zaproszeni J) grzebie epokę peace&love. Giną tam ludzie, a żółta pastylka ‘kwasu’ za jednego dolara jest pewnie tańsza niż butelka wody mineralnej. Tak w 69’ kończy się epoka. Umarł król…

… i niech żyje król! Przychodzi 1991 rok. Zespół Nirvana nagrywa album „Nevermind” wydany w pięćdziesięciu tysiącach egzemplarzy na początek, co na rynku amerykańskim jest ilością mocno niszową. Utwór „Smells Like Teen Spirit” jest raz… że napisany na kolanie przez Cobaina w studiu, tylko tak aby poszczególne rymy do siebie pasowały a bardziej do brzmienia gitar. Tak to przez przypadek trochę (jak większość genialnych rzeczy na tym świecie) utwór ten zostaje niejako hymnem pokolenia X. Tutaj rodzi się nowy nurt w masowym odbiorze – Grunge. Muzyka undergroundowa wypływa na szerokie wody dzięki MTV w której teledysk jest wałkowany non stop, dzięki temu album pokrywa się wielokrotną platyną (do dziś sprzedane 20mln egzemplarzy). Album zrzuca album „Dangerous” Michela Jacksona z pierwszego miejsca na listach, co dodatkowo pokazuje, że nadchodzą nowe czasy. W tym momencie wielu pewnie amerykanów dowiedziało się gdzie w ogóle leży takie miasto jak smutne deszczowe Seattle, właśnie wtedy tam jak grzyby po deszczu w tej krainie deszczowców powstają kolejne kapele już dziś legendy, takie jak Soundgarden, Pearl Jam czy Alice In Chains.
  Gęste granie na niżej strojonych gitarach nie kończy się tylko na chłopakach w kraciastych flanelach z Seattle i stylu Grunge. Metallica wtedy nagrywa ‘czarny album’. Pierwszy raz zespół metalowy wchodzi na szczyty list przebojów do głównych rozgłośni w których do tej pory grano muzykę pop czy rock ale bez mocnego uderzenia. Inna sprawa, że „Enter Sandman” prawdopodobnie jest nagrywany w tym samym czasie co „Smells Like Teen Spirit” ale to nie potwierdzona do końca informacja.
Tutaj chłopaki w Moskwie
   Tak te dwa zespoły wysadzają drzwi z futrynami i wpuszczają kolejne kapele oparte na gęstych brzmieniach do czołowych list. Historia nie kończy się na tych dwóch legendach, następne kapele nagrywają nam swoje już legendarne albumy. Pearl Jam nagrywa „Ten”, Red Hot Chilli Peppers wydaje „Black Sugar Sex Magic” z którego kipi pozytywną energią płynącą ze strun, jest jednym z tych albumów w historii gdzie nie ma złego kawałka który nie byłby przebojem. Na dodatek bije od nich pozytywną energią, od chłopaków wychowanych na kalifornijskich pomarańczach zakrapianych tanim rześkim winem z South Valley.
   A na koniec tej amerykańskiej wyliczanki rzucam Guns And Roses. Nagrywają „Use Your Illusion” w dwóch częściach, co szczególnie dla mnie jest  ważną płytą słuchaną jeszcze na magnetofonie. Sprzedawana u nas w sporym opakowaniu gdzie mieściły się dwie kasety. Oczywiście żaden to oryginał wtedy pewnie był, kaseta zakupiona gdzieś na bazarze czy u zegarmistrza (tak, w moim miasteczku zegarmistrz sprzedawał dodatkowo kasety J). Z tym albumem Gunsi wyruszają w prawie niekończącą się trasę po całym świecie, grając na największych stadionach i odwiedzając chyba wszystkie większe stolice tego globu. Takie ‘never ending guitar story’, co na dobre wykańcza ich na koniec, a do dzisiaj mamy tego skutki. Jak widać nie zapowiada się aby coś jeszcze kiedyś Gunsi zrobili wielkiego, w końcu czas płynie, latka lecą a tutaj każdy nam powoli staje się dziadkiem.
'Civil War' mój ulubiony kawałek z tego
 
   Jak rodzi się nowy nurt Grunge i wchodzi nowa dekada, tak w 1991 roku też umiera król... tak, był nim Freddie Mercury. Żegna jakby symbolicznie epokę lat siedemdziesiątnych i osiemdziesiątych, a zespół Queen przechodzi do historii (tak poza tym, ciekawe jakie to jeszcze albumy by nagrali przez te następne 20 lat). Cóż, ostatnia ich płyta z 91’ „Innuendo”  była szczególnie wyjątkowa bo naznaczona śmiercią, wtedy Freddiego zabierał aids. Sam On pierwszy zaśpiewał kiedyś ‘Show Must Go On’ i tak po nim zaraz przyszli i przychodzą następni a historie jak widać lubią się powtarzać. Widać, że koronę nakładamy najchętniej tym którzy nagle i młodo… kiedyś Hendrix, Joplin dziś Cobain, Winehouse, u nas ostatnio Magik (to inna bajka, inna muzyka, były wokalista z rodzimej Paktofoniki, ale kiedyś chciałbym o nim wspomnieć jak o rockerze). Tam na zachodzie w ‘klubie 27’ tych co byli wielcy i za młodo odeszli takie hasło może właśnie wisieć - ‘Show Must Go On’, w naszym rodzimym być może i taki ‘W Życiu Piękne Są Tylko Chwile’ zawieszony przez Ryśka Riedla. Jak widać, pod każdą szerokością geograficzną  lubimy i szczególnie cenimy muzycznych monarchów byle żegnali nas młodo. A korony z diamentami zakładamy im już sami byle na zimnych granitach.


czwartek, 13 października 2011

Joy Division - zmienia punk-rocka na 'nową falę'

Joy Division tworzy miasto Manchester tak samo jak członkowie zespołu. Miasto postawione bardziej dla fabryk samych w sobie niż dla ludzi oraz chłodny industrialny klimat nieprzyjazny człowiekowi. To miejsce w którym dojrzewają chłopcy z Joy Division. Dodatkowo jest połowa lat siedemdziesiątych, w Wielkiej Brytanii jest kryzys, szczególnie odczuwany w ciężkim przemyśle. To wszystko odbija się na nieprzyjaznym i chłodnym stylu zespołu stworzonego przez młodych robotników. Klimat zimnego industrialnego miasta pokazuje także film o Curtisie ‘Control’ (fabularyzowana biografia):
   Zespół dziś powoli zapominany przez nowe pokolenia, a stanowiący kamień milowy dla rozwoju muzyki następnych lat osiemdziesiątych. Dzięki Joy Division powstaje w tych latach nurt 'nowej fali' i styl 'new romantic'. Siłą zespołu była postać wokalisty poety Iana Curtisa, który potrafił stworzyć wewnętrzny wyalienowany świat w swoich tekstach. Idealnie była do nich dobierana muzyka tworzona na początku przez specyficzny bas, a w późniejszym okresie klawisze jak w poniższej piosence. Przeplatając te dwie rzeczy jak tekst i brzmienie, dodając charakterystyczny lekko grobowy głos Curtisa tworzy się właśnie jedyny w sobie zespół odbijający się na stylu wielu grup następnej dekady. 
   Byli też zupełnym zaprzeczeniem do takiego bandu jak Sex Pistols jeśli chodzi o ekspresje na scenie i styl, zrezygnowali zupełnie z wyrażania emocji, tylko sam chłód co jak widać na tym teledysku czy z szokowania strojem. Dlatego mamy tutaj nadal punk w Joy Division ale musiał zostać już inaczej nazwany, tak powstaje nurt nowofalowy. Taki punk dla młodzieży  z dobrych domów czy z lepszych liceów. W końcu każdy nastolatek ma prawo do buntu, tylko zamiast wbijać się igłą w żyłę z brown-sugar pod mostem jak każdy szanujący się fun Sex Pistols, tak można zapalić papierosa i wypić piwo po szkole słuchając Joy Division z gramofonu cioci:
   Do nas ten klimat przychodzi za parę lat, budzi się Republika. Grzegorz Ciechowski po trochu jest takim Curtisem na scenie, zimno i chłód w przekazie jak również image ma w sobie coś z tamtego brytyjskiego wzorca (jak dla mnie lepszy od angielskiego oryginału, a może każdy kraj miał takiego swojego Curtisa). Poza tym ‘nowa fala’ miała naprawdę podatny grunt aby u nas osiąść. Anglicy mogli narzekać na te swoje kryzysy i bezrobocie, ale jednak bez problemu kupowali nowy krążek ulubionej kapeli, i bez problemu otwierali lodówkę a zawsze jakaś cola się znajdowała. U nas w porównaniu do nich to był widok naprawdę trochę księżycowy. Jedyne co mięliśmy, to widok kopalni, hut i pustych supersamów Społem.
   Do tworzenia dobrych kapel i dziś już legendarnych kawałków były to czasy jak najbardziej obfite w dziś legendarne utwory. To tylko pokazuje zależność jak KNŻ śpiewał „…artysta głodny jest o wiele bardziej płodny…” że taka relacja się sprawdza jak historia naszego rocka pokazuje. Takim najlepszym teledyskiem w Polsce ‘nowo falowym’ był „Lipstick On The Glass”  Maanamu nagrany pomiędzy starymi fabrykami w Łodzi, które idealnie pasowały do takiego post-industrialnego klimatu. Dodatkowo do produkcji tamtej płyty Maanamu był zatrudniony anglik i to dzięki niemu jest tu 100% nowofalowy klimat. To chyba pierwszy polski teledysk zrobiony tak profesjonalnie, który spokojnie już mogliśmy wysyłać do MTV:
   Wracając do głównego bohatera, Curtisa. Publiczność kochała go za tą jego zwyczajność, każdy w nim po trochu widział siebie, zwykłego chłopaka pijącego piwo w pubie po wyjściu z fabryki czy po wyjściu na miasto po szkole. Jego tajemnicze teksty tworzące jego równoległy świat, kreowały z niego gwiazdę nowego formatu. Dodatkowo z założenia nie dawał nikomu wywiadów co potęgowało wytwarzanie otoczki tajemniczości wokół niego, co przynosiło mu raczej więcej popularności niż spokojnego życia gdzieś obok, którego sobie życzył. Był zaprzeczeniem wielkich rock-herosów tamtych czasów jeśli chodzi o styl śpiewania jak również o styl życia, który niczym szczególnym się nie wyróżniał od zwykłego zjadacza angielskiego tosta na tamte czasy. Pewnie chciał gdzieś tam grać ze swoją kapelą po robocie a tutaj popularność spadła jak grom z jasnego nieba, jak widać za ciężko i nie na jego barki. Dodatkowo doszedł drugi związek, inna kobieta o której wiedziała i jego żona. O tym dziwnym układzie napisał powyższy przebój, którego już na żywo nie zdążyli usłyszeć ze sceny Amerykanie. Curtis powiesił się tuż przed trasą po Stanach, które miało być wejściem dla zespołu do grup klasowego już formatu.
   Tutaj kończy się historia zespołu a zaczyna legenda Joy Division, takie ikony którym nagła śmierć zagląda w oczy zawsze zostają wynoszone na piedestał, tak zostało też z Ianem. Śmierć Curtisa została na początku owiana tajemnicą, raz, że powiesił się po oglądnięciu jakiegoś filmu, dwa, że było to po przesłuchaniu nowej płyty Iggy Popa. Co za bzdury… tyle że pewnie świetnie się to czytało w jakiś gazetach typu Sun, a zgrabny czarny PR wytwórni pewnie dodatkowo nabił sprzedaży płyt Iggyemu.
   Na koniec jeszcze jedna mnie rzecz nurtuje, czy gdyby nie nagła śmierć, samobójstwo na klamce w łazience, to czy ktoś pamiętałby jeszcze o Joy division? Czy ktoś by jeszcze znał dziś już dziadka Curtisa żyjącego dziś pewnie ze skromnych tantiemów, gdyby to tak zwyczajnie zespół rozwiązał po parenastu latach? Myślę że nie, główny ciężar legendy jednak dźwiga tutaj ta nagła śmierć wokalisty a raczej mniej muzyka, który odszedł w swoim domu mając 24 lata.

Galeria - zespół i Manchester:
http://www.facebook.com/media/set/?set=a.233307323392496.57283.183782765011619&type=1

wtorek, 11 października 2011

Sprawa organizacyjna

Ten blog to ciąg dalszy rockczasemprzykurzony.blogspot.com który skasowałem z rozpędu, próbując się uwolnić od błednych danych google+ tak z rozpędu szlag trafił tamten blog i już.
Z drugiej strony to może i dobrze, powoli będę wklejał poprzednie posty z tym, że spooooro poprawione, nie było ich tak wiele ale już poprawiłem dwa i zacznę je wklejać odświeżone.

środa, 5 października 2011

Illusion - 1.10.2011 Spodek - powrót do historii

Lipa
 Dzień wcześniej. Godzina czwarta nad ranem i zjeżdżam do domu po rozłożeniu towaru. A bohaterką przez następne 24h zostanie butelka po półtoralitrowej cisowiance, którą właśnie napełniam dwoma białymi winami 0,75L i wkładam do zamrażarki. Teraz można złożyć ciało w pozycji horyzontalnej i na parę godzin iść spać.
15.50 dnia następnego pociąg ma odjazd, kierunek Katowice. Już jestem w połowie drogi do stacji PKP a moja półtoralitrówka z winem pewnie przełamuje się lodem w plecaku. Więc tak... zajmujemy z kumplem miejsca w wagonie, przed nami godzina dwadzieścia trasy a PeKaPeowski stolik jak po zaklęciu 'stoliczku nakryj się' szybko zapełnia się piwem, kieliszkiem i moją półtoralitrówką z winem. Jak się rozejrzeć, wokół nam podobni z Krakowa już jadą, łatwo towarzystwo to poznać po podobnie zapełnionych stolikach i podkoszulkach z napisem wiadomego zespołu na przedzie. Wróćmy do kieliszka, wygląda na stoliku w słońcu znakomicie, jeszcze gdy wlewa się do niego wino o konsystencji pokruszonego lodu. Na zdrowie! Tak dalej koła cały czas nam równo niech się toczą.
   Szybko po wyjściu z dworca w Katowicach pojawia się Spodek na horyzoncie. Szczerze to myślałem, że to zjawisko architektury i żelbetu będzie sporo dalej od dworca PKP. Czasu mamy jeszcze sporo, pogoda jest ekstra więc siadamy z kumplem i z mocno odchudzoną, wesołą półtoralitrówką pod pomnikiem naprzeciw Spodka i obserwujemy kolejne ekipy ciągnące w jego stronę. I tak czas nam płynie, zdecydowanie za szybko, za szybko…
Kawałek na początku [0:30] przerwany bo jak widać ktoś pod sceną dostał w czapę, najlepszy komentarz Lipy i ponowny start - sześć czterysta
Bramy już otwarte, już jesteśmy w Spodku, przy wejściu pierwsza bramka ochrony i tutaj kończy się historia półtoralitrówki a raczej pustej plastikowej butelki, ale jeszcze dosuszamy naszą wierną i dziękujemy już osuszonej wiernej za towarzystwo w kuble na śmieci. Bilety sprawdzane i jazda do przodu. W tym momencie czas mógłby się zatrzymać, przenosimy się jakby w nim, nadchodzi strefa Illusion... to się już czuje w powietrzu.
   Bilety mamy pod samą scenę (czerwona strefa), zaszliśmy tam i akurat grał Tuff Enuff. Chwilę posłuchaliśmy ale szczerze to słabo ten zespół znałem jak i następny Flapjack , zaraz wyszliśmy na zewnatrz do namiotów wrzucić coś do brzucha i popić jakimś 'festiwalowym' trochę słabszym piwem.
   Poznajemy tam ludzi, wszyscy jakby podobni do siebie, jakby w tym samym wieku wszyscy byli. To pokolenie które wczesne dzieciństwo jeszcze pamięta z PRL a młodość czyli początki lat 90' już z wczesnego kapitalizmu. A wtedy to właśnie... Illusion, Illusion potrafił przez następne lata tak się nam wryć w pamięć, że nawet po takiej przerwie, mogli być pewni, że taki spodek się wypełni bez problemu oddanymi fanami. Nie było specjalnie dużo młodych ludzi, takich w wieku powiedzmy 18-20 lat, bo niby skąd oni mięli słyszeć o Illusion gdy utwory kurz pokrywa od prawie dwudziestu lat. Dla dzisiejszych nastolatków to zespół już z innej epoki, to zespół gdzie pierwsze płyty były nagrywane w czasach przed-internetowych i przed-komórkowych, jak im to wytłumaczyć, nie wiem. Nieważne, był wtedy Illusion.
   A najlepsze było to, że ludzi były tysiące, czuło się coś takiego jakby wszyscy się znali, jakbyśmy byli z jednej ekipy, bo w zasadzie tak jest... jedno pokolenie z jednym zespołem. Gdzie z kumplem nie zaszliśmy po zakupieniu browarów pod namiotem, gdzie nie zasiedliśmy, w jeden moment byli ludzie do dyskusji, to o muzyce Nirvany, to o gitarach, czy znowu gdzie indziej o śląsku i tak można by do rana ze wszystkimi, ale już godzina zero się zbliżała. Stop.
Tą fotkę mam od tej acidowej pary na przedzie a wklejam ją bo sam jestem w prawym górnym rogu:)

Illusion, zaczyna. Lipa wychodzi, widać, że w dobrym humorze, uśmiechnięty z  gitarą 'Lipali' na pasie. Szczerze to mógł w tym momencie zagrać najgorszy koncert w życiu, dla publiki nie miało to większego znaczenia w tym momencie, gdy od tylu lat nie było możliwości usłyszeć... właśnie... przykładowo takiego kawałka jak'Kły' rrrrrrr.... ciary zaczynały przebiegać. Chociaż nagłośnienie raczej nie było specjalne pod taką dużą kubaturę jak ta hala, ale jak już pisałem, teraz to nie istotne było. Publika zaczęła skakać i falować więc też zwaliło się parę ludzi na mnie i... gleba! Bosko, dawno się tego nie czuło, ale w tym momencie było najważniejsze zachowanie rockowej braci... wyciągam ręce do góry leżąc na ziemi i moment, moment jak ludziska cię biorą w górę i jazda dalej. To jest właśnie to, ludzie słuchający takiej muzy, czy ogólnie rockowej to zawsze są odpowiedzialni za tego kto leży czy ma zamiar się przewrócić, sam zawsze staram się pomóc gdy trzeba, nie powiem, też wtedy jest satysfakcja jak się dzieje taka większa akcja dzieje.
Jedziemy dalej... widać, że chłopaki w świetnej formie, gitary nisko strojone dają z siebie full i tak ma być. Na takim koncercie 'las rąk', okej, Ja teraz ten las nazwał morzem... i jeszcze dalej... zamienił na 'morze spływających ciał'. Tak stałem przy barierce i praktycznie non stop jakaś mi osoba nad głową przepływała, lub jakiś glan kończył mi na karku:).  Nie był to koncert gdzie coś nowego, jakiś nowy album prezentowali poza jednym utworem. To było coś jak wspominanie przy ognisku tyle, że z parotysięczną ekipa a gitarą podłączoną do wzmacniacza, na dodatek wszyscy znają słowa. Słychać było pół na pół, ludziska darły ryje na całego to jedna połówka, a druga to wszystko co płynęło z mikrofonu Lipy i wzmacniaczy. Czuć było, że tutaj raczej nikogo nie mamy przypadkowego w tym towarzystwie właścicieli biletów.
   I tak nadszedł mój ulubiony kawałek tego koncertu 'To Co Ma Nadejść' i Lipa zarzuca tylko pierwszym wersem a całość piosenki już dalej śpiewa publika to naprawdę... robiło to wrażenie jak cholera, na pełne gardła. Lipa tylko intonował na strunach odpowiednie zwrotki a do samego końca cała hala kawałek śpiewała. Naprawdę dla takich widoków warto przychodzić na takie imprezy:

Jak dla mnie to najlepszy kawałek na koncercie, w całości odśpiewany, ale i tak najlepsza jest tutaj ta panna co pływa po ludziach

Po koncercie poszliśmy do straganu przy wejściu, ceny były takie w miarę dość spokojne bez szaleństwa. Podkoszulek można było spokojnie kupić za 40zl  więc okej. Kumpel kupował podkoszulek i płytę ja przywiozłem małe wydanie o Illusion 'Kły', taka mała książeczka o każdym z członków zespołu po trochu jak i o wszystkim byle związane było z zespołem. Co ciekawe, książka sponsorowana była przez jedno piwo, nie istniejące już dziś. No jakie? A było takie kiedyś EB jak ktoś pamięta :)
Tutaj bezalkoholowy przybytek tekstylno-wydawniczy
   Potem poszliśmy usiąść w centrum w jakimś ogródku przy czeskim piwie i tak czas zleciał do pierwszej. Godzina 1:50 odjazd, i 'sweet home Krzeszowice'. W pociągu konduktor jeszcze nam udowadniał coś w stylu '…a gdy Pan do busa wsiada to...' to my mu tłumaczyli znowu trochę z innej beczki '…że balon i samolot razem w powietrzu lecą, no i co z tego...' ale to już inna historia. Ważne, że bilety nieważne stały się ważnymi, magia PKP.
 Dla każdego woda z Lourdes przyjmuje inne oblicza
1. Myślisz (intro) 2. Kły 3. Fame 4. Tło 5. W słomę rąk 6. Za taki ból 7. Adubi 8. BTS 9. Big Black Hole 10. Vendetta 11. Nikt 12. To co ma nadejść 13. Again 14. Keff 15. Cierń 16. Solą w oku 17. Little Bit Faster 18. How Many Times 19. Skoczny 20. Trzy ptaki 21. Nóż 22. Wojtek ---- 23. 140 24. Na luzie 25. Tylko