piątek, 28 grudnia 2012

Oddział Zamknięty śpiewa "Ten Wasz Świat" na ursynowskiej Kopie Cwila i co do tego mają Beatlesi?

   Teledysk nagrany tak jak zrobione było zdjęcie na okładkę Beatlesów gdy przechodzili przez ulicę po pasach równym krokiem, czyli  tak po prostu... spontanicznie, bez większego planu, byle szybko i bez problemów. Tak samo jak z Beatlesami mogło być z naszym Odziałem, jedyna różnica w tym taka, że dziś pasy przy ulicy Abbey Road są dobrem narodowym Wielkiej Brytanii i kolejnym miejscem gdzie można sprzedać kubek z Beatlesami i brelok z podobizną księżnej Kate a u nas mało kto wie co to Kopa Cwila na Ursynowie.
   Dlaczego teledysk jest nagrany akurat tam to specjalnie nie wiem, ale mogło być podobnie jak u Brytyjczyków, zbliżał się termin, nie było czasu na wymyślanie cudów a teledysk musiał być i to szybko. Inna sprawa, że w tamtych czasach raczej na teledyski się nie wydawało specjalnie kasy, szczególnie w PRL, poza może skrzynką wódki dla ekipy, stąd teledyski z lat osiemdziesiątych wszystkie wyglądają podobnie.
   Pewnie było tak, że ktoś z produkcji przejeżdżał obok przyszłego Ursynowa, zobaczył Kopę Cwila i wpadł na pomysł, że to może być dobre miejsce na szybki teledysk. Parę telefonów, ktoś bierze nyskę, zbiera chłopaków i po chwili mamy materiał, a zespół po tym może jeszcze odespać poprzednią noc.
   Jedyna rzecz, która mi nie pasuje w teledysku, to pokazanie na końcu tych bloków budowanego Ursynowa, bo bez nich ta Kopa Cwila wyglądałaby dość apokaliptycznie, jakby chłopaki przed chwilą wyszły z bunkra atomowego aby się przewietrzyć i zobaczyć co tam po uderzeniu bomby jądrowej zostało. Dodatkowo śpiewając piosnkę od serca 'jak wygląda ten paskudny świat' ;) wtedy tekst do tej apokalipsy pasowałby idealnie.
Oddział Zamknięty to tacy Stonesi made in Poland na lata 80'
   A skąd w Warszawie taka duża góra, skoro wszędzie na całym Mazowszu raczej płasko? No jest ona zrobiona sztucznie, jest to ziemia z wykopów wymieszana z gruzem i całym budowlanym szmelcem. Winnym tej góry był inż. Henryk Cwil, który wymyślił prostą rzecz, że po co wywozić całą ziemię poza miasto, jak można ją składować na miejscu, będzie szybciej i taniej a samochody do transportu bardziej dostępne. Pewnie jeszcze jedno było do tego dopowiedziane po cichu '...a później się zobaczy...' jak to za komuny bywało na dużych projektach.
   Akurat pomysł trafił idealnie. Kopa Cwila jest dzisiaj miejscem spacerów mieszkańców Ursynowa i wielu imprez kulturalnych. A nawet w latach osiemdziesiątych zostaje zbudowany tutaj wyciąg narciarski, który nigdy nie rusza. No cóż, akurat trafił na słabe zimy gdzie Warszawa śniegiem nie chciała się zasypać, stąd Warszawiacy w czynie społecznym rozkradli wyciąg, razem z budką zbudowaną na górze.
Kopa Cwila dzisiaj a kiedyś hałda ziemi i gruzu z którą do końca nie widziano co zrobić 
Wyciąg narciarski chyba pierwszy i ostatni w stolicy.

Tak na koniec tutaj link do ostatniego wywiadu z 27.12.2012 z Jarrym, legendarnym wokaliście Oddziału Zamkniętego http://wnas.pl/artykuly/694-kiedys-w-muzyce-wazny-byl-przekaz-krzysztof-jaryczewski-nasz-wywiad

zapraszam też na facebooka Rock Czasami Przykurzony http://www.facebook.com/pages/Rock-Czasami-Przykurzony/183782765011619

poniedziałek, 4 czerwca 2012

ZŁO przykurzone, bez metalowych historii... lista osobista.

   Jest muzyka... która z założenia ma być z Ciemnej Strony Mocy i w niej pokazywać wszystkie czarne skrzaty z rogami dalej diabłami zwane i innej maści ZŁE stwory o właściwej barwie, pentagramie zalanym krwią i numerze po trzy razy sześć. Tylko co w tym strasznego? Co mrocznego z sobą niesie taka muzyka jak 'Black Metal'? No ja nie wiem, bo chociaż na gitarach wymiatać potrafią nieźle, to przynużają tym swoim groulowym wrzaskiem, ale to tak tylko moje zdanie. Tylko jedną mam rzecz co do mrocznych piosenek... szanowne Panie mroczne wokalistki i szanowni mroczni Panowie, nie śpiewajcie tego po polsku, bo kiedy słyszę coś w stylu 'czarne kruki lecą nad cmentarzem' itp. to bardziej to mnie śmieszy niż straszy.
   Ale oczywiście nie jest tak, że nie mam muzyki która mnie mrozi do szpiku kości, w której czuje ten mroczny chłód. Tylko są to kawałki zupełnie nie związane żadnym czarnym nurtem czy innym ZŁYM metalem. Jak widać nieraz bywa, że tak zwany 'normalny' artysta potrafi napisać utwór o którym pewnie sam na początku nie ma świadomości, że wbija w niego ten chłód i mrok, jakby na tą chwilę otwierał wrota do Mordoru. Są to takie kawałki, które jak do tej pory zdarzyły się tylko raz autorom, coś takiego jakby podpisywali cyrograf dla 'mrocznej siły' ich tworzonych dźwięków. Umowa z diabłem na jeden tylko utwór w swojej karierze, oto one:
 
Mike Oldfield 'Tubular Bells' - temat przewodni z filmu 'Egzorcysta' http://www.youtube.com/watch?v=3Rdz2XrcU44
Tutaj ta 'cisza'  w tej pierwszej części to poraża, buduje cały czas napięcie jakby zaraz miał uderzyć w nas jakiś młot tylko nie wiemy z której strony. Duża siła jest w tym, że Oldfield używa do tego tak mało narzędzi, pierwsze prawie dwie minuty bije prosty układ w klawisze, które by mogło zagrać każde trzy letnie dziecko na swoich organkach i ta prostota w tym jest  genialna. Kawałek ten Oldfield nagrał podobno w wieku dziewiętnastu lat, a słychać w nim artystę w pełni dojrzałego zupełnie nie pasującego do wieku bądź co bądź jeszcze nastolatka. Tak jakby z utworu płynęła jakaś 'moc' zupełnie mu obca gdy to tworzył. Dźwięki są wyraźne, mocne a jednocześnie takie puste od środka, zupełnie bez jakiejkolwiek 'duszy'. Dlatego to jeden z tych moich kawałków od 'Ciemnej Strony Mocy'
'Rosemary's Baby' - Krzysztof Komeda - muzyka z filmu http://www.youtube.com/watch?v=RhL0ichtZjQ&feature=related
   Mia Farrow śpiewa tutaj niewinne i delikatnie jak małe dziecko. Jest ciepła i miła, zupełnie nie pasująca do muzyki która się wydobywa w tle. Muzyki próbującej się dostosować do tempa niewinnego głosu, jest grana jakby to porównać... przez 'białą Smierć w chwili swojej pracy', kiedy gra na swojej błyszczącej kosie, którą ostrzy przy śpiewającym uroczym dziecku, dziecku nie mającym świadomości kim ta biała dama stojąca obok niej jest. Nie przepadam aby zbyt często słuchać tego utworu, ma w sobie jakiś niepokój,klimat człowieka otacza i wciąga we swoje czeluści, w które zbyt często ciężko wchodzić.
   W tym jest ta dziwna siła, że utwór mamy jedyny w sobie, to on dla mnie ma najwięcej tego magicznego ZŁA do samego końca. Może nie słuchałem jeszcze, może jest gdzieś jeszcze bardziej mroczny utwór, ale jak dla mnie to do tej pory w historii muzyki nikt nawet nie zbliżył się do przekazu jaki potrafi on z sobą nieść.
   Zresztą jest to ostatni utwór Krzysztofa Komedy jaki napisał, niedługo po nim zabił się w Los Angeles samochodem, miał niecałe czterdzieści lat, pewnie dziś mielibyśmy na świecie drugiego Pendereckiego. A tak, podążając tym mrocznym tokiem myślenia 'Rosemary's Baby' jest utworem przyniesionym prawie jakby z piekieł, złożonym dla Komedy w zamian za jego dusze. I tak się dzieje, utwór będzie wieczny w przeciwieństwie do krótkiego żywota Komedy. Więc chwila dla fantastyki:
Przychodzi diabeł do Komedy i mówi... oddasz mi dusze a ja ci dam najbardziej mroczny i najbardziej genialny kawałek na tym padole, Komeda na to przystaje i pisze ten diabelski utwór.
'Miasteczko Twin Peaks' muzyka z filmu http://www.youtube.com/watch?v=khMlcTE7lw8&feature=related
Ten serial bez tej muzyki byłby słaby i bez wyrazu, w dodatku szybko byłby zapomniany. Jak dla mnie muzyka jest tutaj głównym bohaterem tej historii, która swoją tajemniczą mocą przytłacza grę każdego aktora. W połączeniu ze specyficznymi postaciami ma w sobie jakieś drugie dno, tak jak każdy bohater tej opowieści. Muzyka z Twin Peaks może być wzorcem dla wszystkich filmów grozy, które chcą nadać klimat do swoich historii a nie tylko wylać krew na ekran kiedy widz już zasypia. Przy tej muzyce zasnąć się nie da, chociaż jest tak delikatnie grana. W połączeniu z mroczną opowieścią, czujemy gdzieś to ZŁO... po kościach przy oglądaniu kolejnego odcinka przed snem.

Depeche Mode 'Enjoy The Silence' http://www.youtube.com/watch?v=pG-JA-5xE1Y
W tym kawałku chodzi o sam początek... o to brzmienie tych klawiszy, jest zimne jak lód, przenika. Nie ma tutaj nic z ostrych gitar ani jakiegoś szybkiego tempa, wszystko idzie równo i z jedną mocą. Jak dla mnie jest to właśnie piosenka grana jakby z drugiej strony lustra. Nie ma tutaj ani jednej girary ani jednej solówki, perkusja jest elektroniczna, a chłodna MOC jest większa od rasowego metalu, którą Depesze zamykają w elektronice klawiszy.
fragment filmu 'Lost Highway' i Mystery Man  http://www.youtube.com/watch?v=qZowK0NAvig&feature=related
To na koniec. Postać z filmu 'Zaginiona Autostrada', jak dla mnie to jeszcze JEGO nikt nie przebił, nikt w żadnym horrorze czy filmie grozy. Chociaż nic tu wielkiego się nie dzieje, tak ten 'ktoś' wrażenie robi mocne.

To tyle, pewnie każdy taką 'osobistą' mroczną listę mógłby ułożyć, moja jest taka jak powyżej.

piątek, 13 kwietnia 2012

Perfect "Całkiem Inny Kraj" 1994. Powrót zespołu po 11 latach

   Dzisiaj rano słuchając radia usłyszałem ten kawałek. Powalił... Tej piosenki nigdzie się już nie gra i idealnie pasuje w przykurzone klimaty tego bloga. Teksty które dają do pomyślenia, chwili zastanowienia, raczej są niemile widziane wśród 'mainstreamowych' mediów, stąd wypada tutaj na początku Trójce podziękować.Takich kawałków już nikt nie pisze dzisiaj, bo po co, skoro nigdzie nie zostaną puszczone. Teraz ma być tylko skocznie i przyjemnie w stacjach radiowych, stąd szczególny szacunek dla Trójki, że to puściła i to jeszcze z rana.
Okładka płyty "Jestem" z 1994 roku, pierwsze wydawnictwo po jedenastu latach od ostatniego
   Dziś tego tekstu słucha się jak lekcji historii o społeczeństwie początku lat 90', Ten teledysk na jutiubie jest jak przeźrocze sprzed prawie dwóch dekad . Wtedy w '94 takie piosenki przebijały się jako przeboje na listy. Sam ten klip pamiętam z takiego programu na dwójce o czternastej co się 'Clipol' zwał. Dzisiaj, nie wiem, ale ciężko jest usłyszeć coś podobnego z naprawdę dobrym, społecznym 'tekstem', który naprawdę o czymś mówi. Albo inaczej, dziś się nie śpiewa smutnych tekstów, piosenka ma być smaczna i słodka bez żadnego kwasu, który mógłby zasmucić przez chwile odbiorcę. Może to dziś jednak w tak dobrych czasach żyjemy... nie mamy co narzekać i stąd artyści nie mają o czym pisać, kto wie.
   W końcu dla muzyki w Polsce 94' rok to chyba najlepszy okres, wtedy wydawane krążki do dzisiaj potrafią być popularne wśród kolejnych pokoleń. Więc skąd niby wziął się taki owocny wysyp dobrej muzyki? Bo jest chyba taka zależność... im gorsze czasy, tym lepiej dla kultury. Wedle zasady 'im artysta bardziej głodny, tym bardziej płodny' i chyba coś w tym jest.  A początki III RP szczególnie były ciężkie pod tym względem, że świat dookoła nieodwracalnie się zmienił a ludzie mentalnie nadal żyli w PRL. Tutaj nikt nikogo już za rączkę nie prowadził, nie było już Partii i sekretarzy, wielu z tym nie umiało sobie poradzić.Piosenka stała się przebojem, bo dużej części społeczeństwa refren piosenki opisywał dokładnie ich sytuacje, trafiła idealnie w swoje czasy.
...że to jest już całkiem inny kraj...
 Oprócz tekstowi, trzeba pełen szacunek oddać tutejszej gitarze która dosłownie tą piosenkę niesie trochę jak surfera na fali w Kalifornii albo kajakarza spływem Dunajca (wersja patriotyczna). Perkusja mocno rytmem wprowadza nas na odpowiednie tracki w mózgu i dawaj... wjeżdża gitara, Brzmi to genialnie. W ogóle ta piosenka ma w sobie to, że będzie zawsze aktualna. Zawsze człowiek będzie przynajmniej raz w życiu w takiej sytuacji, że zaśpiewać sobie refren będzie mógł dla siebie. Ten tekst mi przypomina trochę 'Autobiografię' przynajmniej w jakiejś części, tam też bohater jakby się budził w nowej rzeczywistości.  Jak Markowski śpiewa ten kawałek, to słychać, że to nie dla zabawy, gdy jest refren:
nie mogę się jeszcze przyzwyczaić
do obrazków, które z kina znam 
 czuć, że jest to szczere, że dotyczy też jakby jego. Może właśnie stąd ta piosenka się stała przebojem, że ludzie czują w głosie że śpiewa to od siebie. Może nie czuć tutaj strachu, ale na pewno jest ta niepewność. W końcu 'polscy Rolling Stonesi' lat osiemdziesiątych startują jakby od nowa tutaj w 1994 roku. Trochę muszą się czuć dziwnie, bo jeszcze niedawno dawali koncerty wypełniając np. Stadion Dziesięciolecia w Warszawie końcem PRL, a tutaj nikt się o nich jakby nie upomina jako o tych Wielkich.
   Są nowe bandy, nowe pokolenie. Sam pamiętam, miałem wtedy czternaście lat i był już Hey, Illusion, dobrze grała IRA, Wilki itd. kto by myślał o jakiś dziadkach z czasów PRL. Naprawdę, dzisiaj to dopiero widać jak w ciężkiej sytuacji był Perfect, debiutując jakby jeszcze raz, dawne gwiazdorstwo i wielkość bandu musieli schować do archiwum polskiego rocka a gryźć parkiet od nowa. A sytuacja była naprawdę nie ciekawa, w końcu Perfect tutaj wydaje nową płytę po jedenastu latach od ostatniej, ale to nie koniec... to już Perfect bez Hołdysa, założyciela i głównego kompozytora grupy Perfect. Wielu pewnie mówiło wtedy, że Perfect bez niego istnieć już nie może. Sami pewnie doszli do takiego wniosku, że co mają innego robić, skoro całe życie tylko grali, więc jeszcze raz się zebrali w studiu i zrobili materiał.
 i udało się dziadki :))))) tak trzymać
    Ta płyta jest takim rzutem o taśmę, tylko nikt nie wiedział wtedy w jaką taśmę zespół rzuca. W tym momencie, każdy band czasów PRL jeśli zrozumiał szybko nowe zasady gry w nowej rzeczywistości, wygrał. Natomiast zespoły, gwiazdy PRL jeśli nadal uważały, że są wielcy i to co wydadzą zawsze się sprzeda, szybko zeszły ze sceny np. taki Oddział Zamknięty. Teraz o rynek trzeba było walczyć, Perfect wygrał, wygrał bitwę która była decydująca. Bo gdyby płyta nie osiągnęła sukcesu, nie byłoby dobrego przeboju jak ten, to dziś pewnie by byli takim zespołem trochę do kotleta gdzieś z dawnych czasów trącący myszką. A tak... na dzień dzisiejszy Perfect jest marką z nową jakością i trzyma się na rynku mocno.  


..nie wiem czy mogła mieć, siedemnaście lat...


Rock Czasami Przykurzony na facebooku: http://www.facebook.com/pages/Rock-Czasami-Przykurzony/183782765011619

środa, 28 marca 2012

Rysiek Riedel i jego miasto Tychy

   Marek Grechuta napisał kiedyś piosenkę "Ojczyzna" gdzie śpiewał "...Czyś, chociaż raz, chodził po rynku w Krakowie..." to pewnie gdyby mieszkał w Tychach to ten wers wyglądałby trochę inaczej a mianowicie zaśpiewałby "...Czyś, chociaż raz, bywał na piwie, 'Pod Jesionami'...". 
    Tak... każdy artysta ma swoją Ojczyznę, dla Ryśka Riedla były to Tychy. Nie chcę tutaj pisać o Ryśku, nie chcę pisać jakim wielkim artystą był, bo tego w necie jest masa i trochę jak się szuka o nim informacji, czytając podobne teksty o wielkości na okrągło, brzmi to trochę jak tekst o Słowackim, że 'Słowacki wielkim poetą był'. Tutaj chcę pójść śladami Riedla, tzn. popatrzeć na miejsca gdzie żył, gdzie mieszkał. W końcu każdy patrzy na niego jakby zawsze stał na panteonie polskiego bluesa. A to był człowiek z krwi i kości, mieszkający tak jak każdy z nas w jakimś M, mający swoją rodzinę i jak każdy, swoje miejsca w których bywał.
   Co jest dla mnie ciekawe to takie połączenie dwóch sprzeczności miasta Tychy i Ryszarda Riedela. Chodzi tu tyle o to, że jest to miasto zbudowane od zera za czasów głebokiego PRL wedle radzieckich wzorców jak Nowa Huta w Krakowie . Miało być to miasto gdzie miał żyć wzorcowy obywatel dawnego systemu. Miasto, które nie ma tak jak większość paruset letniej tradycji. Wszystko zbudowane pod system i dla systemu. Tak aby człowiek był w nim małym trybikiem napędzającym bezosobową masę. W tym świecie nie było miejsca na człowieka jako jednostki, myślącej niezależnie. 
   A tutaj proszę, wychowało to miasto obywatela Riedla, który poprzez swoje teksty, jest symbolem niezależności, wolności człowieka. W końcu Tychy to nie piękny stary Kraków mający zagony pancerne swoich poetów, artystów i swoje piwnice. Tutaj jedne z najlepszych tekstów w historii polskiego rocka powstawały wśród betonowej pustyni, wśród bloków będącymi sypialnią dla pokoleń górników czy hutników, pomiędzy hałdami kopalń. Nikt w takim miejscu od obywatela nie wymagał, aby człowiek coś tworzył. A właśnie tam, na Śląsku powstaje polski blues. Z drugiej strony, blues miał tu swoje warunki w takich Tychach, jak poeci mają warunki w Krakowie. W końcu blues to muzyka ludzi ciężkiej pracy, a tutajona zawsze zajmowała szczególne miejsce. 
   Jest jeszcze jedno przysłowie 'artysta głodny, to artysta płodny', coś na tym Śląsku jest, że potrafią powstawać rzeczy szczególne w muzyce, w końcu dwadzieścia lat po Riedlu na tych terenach Magik z Paktofoniką czy Kalibrem 44 nagra swoje płyty i stworzy nową jakość w hip-hopie wyciągając muzykę z getta. Heh, stąd idzie wniosek, Śląsk - zagłębie węgla i artystów :)


Kościół św. Marii Magdaleny w Tychach w którym Ryszard Riedel z Małgorzatą Pol w 1977 roku biorą ślub fot. Mariusz Mazur. 
 
Dawne kino 'Halka' do którego Rysiek chodził na westerny, poza tym bardzo lubił kulturę czasów dzikiego zachodu, co widać było w ubiorze - kapelusz, kowbojki itp. Dzisiaj kina nie ma, dziś jest tam Night Club, to też jakiś symbol dzisiejszych czasów, dzisiejszego dbania państwa o kulturę. Cóż, pewnie w kasie brakło na dotowanie biletów, to lepiej niech powstanie 'club' jasne... fot. Mariusz Mazur
Pub 'Pod Jesionami' kiedyś na takie miejsca mówiło się bardziej z polska, po prostu pijalnia piwa, na Śląsku takie miejsca mają szczególne znaczenie, przynajmniej dawniej chłopy po robocie czy po szychcie (górnicy) przychodzili tam na piwo. Tutaj Rysiek lubił przychodzić, napić się piwa, pewnie też coś napisać na serwetce. Jakie tutaj piosenki powstały to nie wiem, na pewno powstała piosenka Dżemu 'Jesiony' właśnie o tej knajpie. Poza tym jest to miejsce z prawie stuletnimi tradycjami, które nadal dziś dobrze funkcjonuje, latem jest duży ogródek pod jesionami, bo jakby inaczej mogło być. W środku sporo starych fotografii, pucharów sportowych, co też pewnie znaczy, że to miejsce szczególne dla niejednego mieszkańca Tychów. Też jest to miejsce kultowe dla fanów Dżemu, gdy co roku jest Festiwal im Ryśka Riedla muzyka Dżemu idzie cały czas. Tutaj link do kawałka 'Jesiony' http://www.youtube.com/watch?v=llxfvkOs9bE&feature=related  fot. Mariusz Mazur
Pierwsza sprawa, to nie pomnik, to rzeźba miejska i ważne jest aby to podkreślić na początku gdyż Riedel w grobie chyba by się przewracał gdyby słyszał, że stawiają go na jakimś panteonie pomnika. Ten zabieg, aby rzeźba stanęła na przystanku na ul Niepodległości, naprzeciwko Biblioteki Miejskiej jest genialny. Bo samo umiejscowienie Ryśka w zwyczajnym miejscu między ludźmi staje się elementem tej rzeźby. Daje jasny przekaz, że Rysiek zawsze skromnym człekiem jak każdy chłop na Śląsku był. nigdy wielkiego artysty sam z siebie nie robił, co taką postawę wszyscy doceniamy do dzisiaj. Sprawcą tej rzeźby jest Tomasz Wenklar, który sam powiedział "...chcę go wyrzeźbić bardziej bluesem niż gliną...". Rysiek jest tutaj lekko pochylony, co jest specjalnym zabiegiem, widać jakby szedł pod wiatr, tak jak przez swoje życie. Ma starte dżinsy, kowbojki i dżinsową kurtkę. Z tego przystanku Rysiek zawsze jeździł do Katowic, niestety często na ul. Różaną czyli aleję róż z piosenki
   Na koniec chciałem podziękować Mariuszowi Mazurowi, który jest mieszkańcem Tychów i zrobił większość zdjęć, jak również wiele mi napisał. Cieszy to, że są jeszcze dzisiaj ludzie który potrafią bezinteresownie poświęcić swój czas. Kiedyś napisałem posta na forum Dżemu o tym że chcę napisać posta o miejscach Riedla i czy ktoś ze Śląska a najlepiej Tychów, mógł mi pomóc, wtedy Mariusz wyciągnął pomocną dłoń. Jeszcze raz dzięki stary.
     Gdyby ktoś z was znał jakieś inny miejsca Ryśka razem ze zdjęciami to zapraszam na rozwinięcie postu o dalsze fotki, np ul. Różanej.  

link do bloga na facebooku: http://www.facebook.com/pages/Rock-Czasami-Przykurzony/183782765011619
 

sobota, 25 lutego 2012

"Samotni Ludzie" Stanisław Staszewski. Samotność w czasach PRL

Stanisław Staszewski ze swoją legendarną gitarą, której Kazik z Paryża po śmierci ojca już nie odzyskał
 Są czasami takie utwory, które odkrywa się drugi raz po prawie dwudziestu latach od wydania ich na albumie. Zresztą jaki drugi raz... płyta znana  a piosenka przeze mnie nie słyszana. Tak właśnie jest od tygodnia z kawałkiem ‘Samotni Ludzie’ z płyty ‘Tata Kazika’, od poniedziałku te głośniki nie słyszały innego utworu. Może tak bywa, że są piosenki, których sens rozumie się dopiero od pewnego wieku? Nie wiem, ale coś w tym chyba jest. Bo jakaż to nudna historia tej piosenki jest dla nastolatka, kiedy słuchał z tej płyty bardziej utworów takich jak ‘Baranek’ czy ‘Celina’. Dla mnie wtedy ‘Samotni Ludzie’ to było raczej  osiem minut smętnego zrzędzenia. A gdy posłuchamy tekstu mając już trzy dechy już na karku za sobą, wtedy taki kawałek nabiera nowego znaczenia. To też pokazuje geniusz tekstów Staszewskiego.

   ‘Samotni Ludzie’ [2] to pierwsza piosenka Stanisława Staszewskiego którą oficjalnie podpisał i obłożył datą. A musiało się to zdarzyć w Płocku, gdzie Staszewski był głównym architektem tego miasta, a napisał ją w roku 1964. Był to czas kiedy budowaliśmy Petrochemię Płock, czas siermiężnego socjalizmu Gomułki.
Jeśli byłby ranking najbardziej smutnych i dołujących kawałków to na pewno ten byłby w czołówce. Tak to już w muzyce bywa, że jeśli ktoś opisuje tematy mało optymistyczne, wtedy ten człowiek słuchający przy odbiorniku taki utwór docenia, zapamięta i jeszcze przez tydzień tylko słuchać tego będzie, dokładnie tak jest z ‘Samotnymi Ludźmi’. Tekst opisuje taką ‘samotność’ przenikającą do szpiku kości, za którą nie ma już nic, tylko pustka. Trochę tak jakby to miał być ostatni dzień życia autora. Staszewski przeprowadzając się do Płocka, widać nie specjalnie był szczęśliwy z tego powodu, może to i dobrze dla nas, dzięki temu możemy takie piosenki słuchać dzisiaj. Jak to jego syn Kazik po latach napisał w jednej piosence ‘...artysta głodny, to artysta płodny...’ sprawdza się w wypadku jego ojca idealnie.
 Płock czasów PRL
Samotni ludzie z samotnych miast
W samotnej muszli świat
W samotnym śniegu został ślad
Samotnie witam was

Cztery razy, cztery razy Staszewski podkreśla jedno słowo ‘samotność’, aby ktoś czasami nie miał wątpliwości, jaką wagę będzie miał temat położony na szali przed odbiorcą. Pierwszy wers i określenie ‘samotnych miast’ to właśnie chyba dla takich miejsc jak Płock czy Tychy w tamtych czasach, miast które budowały się od zera ‘w samotnej muszli świat’. Powstawały razem ze swoimi kombinatami, tworząc nowy świat, jakby zamknięte puste muszle. Z pewnością wszystko musiało w takich miastach wyglądać świeżo i pięknie, ale to jednak nadal była często pustynia z ludźmi którzy się nawet nie znali, w końcu zjeżdżali się tam z całego kraju na obcą sobie ziemię, w samotny świat. Czuć tutaj że Staszewskiemu brakuje tego prawdziwego miasta, Warszawy, gdzie znał wielu ciekawych sobie podobnych artystów i był tam królem życia. A tutaj Płock, pustka i samotność.
Dziewczyną jesteś, więc usta masz
Usta koloru krwi

Te dwa wersy to trochę jak zapatrzyć się w jakiś obraz znanego malarza w muzeum. Więc obraz widzimy, a ubrać nasze emocje w słowa jest już ciężej i niech tak zostanie. Każdy kto słucha tego kawałka i te słowa słyszy obraz ma tylko swój i widzi go dla siebie. Joanna Owczarek [1] w swojej pracy magisterskiej o tekstach Staszewskiego opisuje, że tutaj chodzi o ukochaną która tylko zostaje w tej chwili autorowi. Ukochana... tak, ale trochę inaczej, Staszewski raczej tutaj myślał kochance jeśli mówimy o nim, pisał ten kawałek w Płocku. Te usta koloru krwi jakoś do ukochanej osoby mi nie pasują, natomiast do kochanki
owszem. Poza tym, rodzina Staszewskiego w końcu mieszkała wtedy w Warszawie. W Płocku artysta miał wiele fanek, co lubiły słuchać jak grał na gitarze wychodząc na miasto jak miejski bard, albo u niego na mieszkaniu. Były nimi na pewno dwie siostry Irena i Celina Hiszpańskie (Celina wypowiada się po latach w filmie ‘Tata Kazika’), gdzie dla jednej z nich napisał znaną dziś piosenkę (ciekawe którą ;) )
Być może to ślub Celiny Hiszpańskiej dla której Staszewski napisał utwór "Celina" jako prezent ślubny i śpiewał dla młodej pary stojąc przed Urzędem Stanu Cywilnego w Płocku (zdjęcie z okładki płyty)

Zgaśnie blask oczu twych
Gdy wstanie dzień
Świt za szybą przysiądzie
Jak szary ptak

 Teraz opisuje strach, przed światem za oknem, za tą wszechobecną szarzyzną PRL, taki zupełny brak chęci do życia w takim świecie, systemie jaki się tworzył i codziennie wstawał na nowo razem ze świtem. Zresztą  sam Staszewski go budował, w końcu był inżynierem i w dodatku głównym architektem tego miasta.
Nie mów nic, przytul się
Wstrzymaj czas, wszystko zmień
Kazik idealnie oddaje klimat swoim brzmieniem. Śpiewa powoli, każde słowo zalewając z osobna smutkiem, z kapiącym gdzieś z tyłu cicho pianinem. Przy tak powolnym tempie, ma się wrażenie jakby sam chciał w tym momencie zatrzymać czas, tak jak autor. Idealnie uchwycił klimat utworu, gdzie złączył tekst z formą w jedną całość.
Wódki mgła wokół głów
Pełznie jak duch

Naprawdę, w takich miejscach jak nowe budowy PRL, nie było innej rozrywki w taką sobotę czy niedzielę, tylko wódka. Zresztą na rękę to było władzy, bo jeśli naród tylko o wódce myślał, to łatwiej taką pijaną masą rządzić. Dać wódkę, czasami trochę kiełbasy to buntować się nie będzie, taki to był czas Gomółki. 
Autor tekstu trzyma wykonawcę na rękach, inaczej ojciec i syn. Możliwe, że zdjęcie z Paryża jak Kazik wyjeżdżał od taty z wakacji

Przed wschodem zamknij drzwi
Bo z pierwszym świtem wstaną znów
Myśli koloru krwi

Tak ostatnią zwrotką kończy jakby myślą o samobójstwie. Trochę jakby opisywał ostatnie chwilę z kochanką jak ostatnie chwile swego życia, które zaraz ma się zakończyć. Stąd tak wcześniej opisuje smutek nadejścia zimnego świtu i końca gorącej nocy jakby to miałby być koniec życia.
Na szczęście nigdy nic takiego się nie stało, Staszewski w Płocku pracował jeszcze do 1967 roku a potem wyjechał do Paryża, gdzie pracował jako kreślarz. Z Płocka został prawdopodobnie wydalony za kawałek ‘Inżynierowie z Petrobudowy’ gdzie z pewnością władzy piosenka podobać się nie mogła za bardzo i też nigdy Staszewski nie chciał zapisać się do partii, a persony na takich stanowiskach raczej musiały do niej należeć.

http://www.youtube.com/watch?v=_qbKclRMXHY - tutaj śpiewa autor Stanisław Staszewski, unikatowa wersja, trochę bez żartu, teraz jak dobro kultury narodowej. Nagrywane na magnetofonie stąd słaba jakość. Można się cieszyć, że te kawałki przetrwały, bo jedną kasetę dostał Kazik po śmierci ojca i parę lat później ją skasował :) bo nagrał na jednej stronie Iggy'ego Popa a na drugiej zespół B-52 :)
http://www.youtube.com/watch?v=6jPcfpltywA - to tak na koniec, 'Samotnych Ludzi' śpiewa młodzieniec zaraz przed albo po mutacji dla swojej dziewczyny. Szacun dla niego, słychać, że się stara i to się liczy :)

[1]  „La, la, la, la” – polityka, obyczaje oraz życie osobiste obywatela PRL-u i polskiego emigranta w piosenkach Stanisława Staszewskiego” Joanna Owczarek – praca magisterska
[2]  „Kult – Biała Księga” Janusz Weiss
Oryginalne opakowanie, ale niestety już bez płyty. Chyba ponad 10 lat temu pożyczyłem od Cioci i trochę się zależała. Tylko gdzie ten krążek?

zgaśnie blask... oczu twych, gdy wstanie dzień


sobota, 4 lutego 2012

Flash Gordon - zapomniany bohater co Ziemię potrafił uratować

   Długo chodził za mną ten wpis, bo jeśli coś ma być klasykiem kiczu to Flash Gordon na pewno będzie w czołówce, ale to jeden z tych kawałków u mnie co w duszy gra, a film pamięta się gdzieś  z dzieciństwa. Jednym pasuje idealnie Flash do tego bloga, grubością kurzu i warstw na nim co zalegają grube, a na pewno mocno się trzymają.
klimatu dodają przebitki tekstów z filmu, czuć że Flash bawi się nie na żarty. Ale tak jak tutaj panna krzyczy tekstem "...Flash, kocham cię, ale mamy tylko 14 godzin, żeby ocalić Ziemię..." to mnie rozkłada na łopatki, te teksty w filmie są najlepsze.
   To jeden z takich bohaterów o których się zapomina od razu, albo wcale nie ogląda takich filmów, bo po co tracić czas, i racja. Tyle, że w moim wypadku ten cukierkowy bohater i lukrem zalany scenariusz ma to ‘coś’, a wszystko zawarte jest w teledysku, cały klimat, który w nim lubię. Może też jest jeszcze jedna sprawa, kiedy ‘Flasha Gordona’ puszczała publiczna telewizja, za bardzo nie było co oglądać, w końcu były tylko dwa programy i włoskie Raiuno.
   I bohaterem nie będzie też tutaj Queen ani Freddie, chociaż powinni dostać za to Oskara, że potrafili zrobić do tego filmu taki nośny kawałek, jak i całą płytę z muzyką filmową. Jedną z ciekawostek tutaj jest to, że Brian May gra na klawiszach jak rzadko w którym utworze. Wszystko jest proste i łatwe, pewnie ten kawałek był swego czasu przebojem, bo na pewno dobrze się tego słuchało wstając do fabryki gdzieś w Liverpoolu za czasów Pani Thatcher.
płyta Queen, tutaj wersja winylowa, wydana jako osobny album zespołu, większość utworów jest instrumentalna, jedyna taka w historii zespołu
Lubię tekst do tej piosenki za taką ‘amerykańską komiksowość’, idealnie pasuje do tego bohatera Flasha Gordona. A tak to mniej więcej Freddie śpiewa:
Flash - a-ah - saviour of the universe
Flash - a-ah - he'll save everyone of us
Ha ha ha ha ha ha ha ha ha
Flash - a-ah - he's a miracle
Flash - a-ah - king of the impossible
He's for everyone of us
Stand for everyone of us
He'll save with a mighty hand
Every man every woman
Every child - with a mighty flash
Flash - a-ah
Flash - a-ah - he'll save everyone of us
 
   A w tym jest to co lubię najbardziej, jest Ameryka, taka z najlepszych czasów lat osiemdziesiątych. Jest bohater, jest Flash ratujący Ziemię przed obcymi, w dodatku to futbolista, czyli swój chłopak. A każdy Johnson swoją córkę by bez problemu za takiego gagatka wydał. Więc w tamtych czasach jak Ziemianin miał swoją planetę ratować to jego miejsce zamieszkania było oczywiste, gdzieś pomiędzy wybrzeżem zachodnim a wschodnim kontynentu właściwego, nigdzie indziej.
nasza bohaterska trójka w wersji komiksowej
   Do dziś mi utkwiła w pamięci jedna scena. Dlaczego tak się dzieje, że takie rzeczy zostają? Nie wiem. A w dodatku tak szczegółowo. Mianowicie był tam taki jeden doktor co z Flashem i taką jedną dziennikarką leciał z nimi na tą wrogą jak się okazało planetę. Doktor Zarkov, który został złapany przez obcych i poddany ‘czyszczeniu pamięci’ ale oczywiście wrogom Ziemi to się nie mogło udać tak łatwo. Bo jak doktor wyzwolony przez Flasha i pytany o to co się z nim działo, tak nasz naukowiec tłumaczył, że jak mu czyścili pamięć tak wtedy on śpiewał sobie Rolling Stonesów, Beatlesów i inne historie, dzięki temu pamięć doktorowi nie została nienaruszona. To właśnie z tego filmu zapamiętałem, ten urywek z doktorem. Że jaka to moc niezniszczalna potrafi być w rock and rollu :-).
   Jeśli chodzi o film to jest on z początku lat osiemdziesiątych, fajnie na niego tak popatrzeć od tej strony efektów specjalnych, pewnie to był wtedy szczyt techniki filmowej, szczególnie te lasery bijące na lewo i prawo. Film jest już w muzeum filmowym od dawna, ale ta piosenka... jakby tak popatrzeć, to nic się nie zestarzała. Tak samo dzisiaj dobrze by mogła być radiowym przebojem. Bardzo podobna w klimacie do ‘Tiger’ z Rocky’ego, też taka dobra do wstawania z dobrym bitem w tle, ale też... to ‘Tigera’ pamiętają wszyscy bokserzy, Flash kurzem dziś zalega.
dr Zarkov, dziennikarka Dale i kto? Gdzieś na planecie Mogo u cesarza Minga :)
   A Flash Gordon to postać zupełnie nieznana dla nas, albo mało, tak dla Amerykańskiej kultury to poważna persona. Jakby nie było, za niedługo będzie obchodził swoje setne urodziny. Była to jedna z bardziej popularnych postaci komiksowych przed wojną w USA, a ten film z lat osiemdziesiątych to nie pierwszyzna dla Flasha. Pierwszy film o nim był już w latach trzydziestych wieku poprzedniego, do tego dziesiątki tomów komiksów przed jak i po wojnie, a jeszcze dodajemy wersję animowaną plus wersja radiowa. Tylko co... no ‘Flash Czasem Przykurzony’ niestety...  dlatego go w tym blogu mamy. Jakoś nie miał chłopak szczęścia aby tak mocno zakotwiczyć w światowej świadomości jak jego kumple Bat Man czy Spiderman, a w końcu to on świat uratował :) a nie koledzy co zdobyli tylko specjalizację na wrogów ‘homo sapiens’. Cóż, i tak czasami historia największych przykurzy.
  A na koniec z takich ciekawostek to dokleję to, że Lucas właśnie kręcąc 'Star Wars' wzorował się na tym filmie. Poza tym sam miał pierwsze go reżyserować (no... gdyby tak historia się potoczyła to pewnie ani trochę by kurzu na Flashu nie było). Inną ciekawostką niech będzie to, że aktor grający Flasha został wypatrzony w telewizyjnej 'Randce W Ciemno', a produkcja kosztowała 35 milionów dolarów, które niestety się nie zwróciły w sprzedaży biletów. Publika wybrała Gwiezdne Wojny.
Flash Gordon w pracy
   Tak kończę te swoje osobiste wynaturzenia dotyczące jakiegoś kolorowego gagatka z filmu trzeciej kategorii. Moja wina, moja wina... gdy ktoś doczytał do tego miejsca, to chciałbym mu osobiście podziękować za hart ducha przy dławieniu tych flaków z olejem, ale musiałem... to było bardzo osobiste i w końcu mam spokój, napisałem :). Jeszcze raz czytelnikowi dziękuję. 

                               FLASH!!! AAAAA....

środa, 25 stycznia 2012

Robert Johnson - legenda zawarcia paktu z diabłem. Zaśpiewa "Love In Vain"

"...Strasznie mi się spodobała ta muzyka. Spytałem Briana, "Kto to gra?". "Robert Johnson", odpowiedział. "No tak, ale kto gra na drugiej gitarze?" - spytałem. Byłem pewien, że słyszę dwie gitary, zanim zorientowałem się, że Johnson gra sam..." Keith Richards "Życie"


"Love In Vain" - świetnie do kawałka na jutubie dobrane są zdjęcia co nadają dodatkowo klimat. Muza dosłownie kapie z pudła, gdzieś na małym zakurzonym dworcu na południu Stanów. I ten podział na 'Whites/Coloreds rooms' na zdjęciach dobrze pokazuje, że ten blues wesoły być nie mógł. Piosenkę czuć w brzmieniu, taka z życia wzięta młodego czarnego grajka, którego cały majątek to ta walizka i gitara.
   Żył w najtrudniejszych czasach dla Ameryki (1918 - 1938), chociaż każdy obywatel mógł później powiedzieć 'kiedyś tak było', to Robert Johnson już nie, umarł młodo. To on otwiera listę 'Klubu 27' a jak na dzisiaj kończy ją Amy Winehouse. Nie jest to dzisiaj taki artysta, którego się słucha w radiach, bo prawda jest taka, że ciężko te kawałki byłoby grać ludziom do śniadania przed pracą. To najbardziej surowy blues jaki powstał, przynajmniej to jego uważa się za tego co stworzył rythm'and bluesa. Dla wielu późniejszych gitarzystów takich jak Clapton, czy Richards i wielu innych to trochę jak Bóg gitary (jest na piątym miejscu listy Billboardu na stu najlepszych gitarzystów w historii).
   Prawdę mówiąc takich jak on mogło być wielu, ale nie każdy miał szczęście spotkać na drodze producenta który go zaciągnie do studia i nagra materiał. Tak więc... Robert Johnson uważany za Wielkiego Mistrza czarnej gitary akustycznej Gibson, nagrywa tylko dwadzieścia dziewięć kawałków. I do dziś każdy gitarzysta, bluesman, rockman kochający muzę składa przed nim hołd w tysiącach coverów jakie słyszymy, przykładowo "Sweet Home Chicago" czy "Love In Vain" grany przez Stonesów.Tutaj każda z tych niewielu piosenek (nagranych przez Johnsona w dwóch sesjach - 1937 i 1938) jest jak dobro narodowe dla  królestwa muzyki.
blues rodził się w takich warunkach
   Jest w sumie taka teoria, co dość często się sprawdza, że im gorzej dla artysty, tym lepiej dla jego twórczości. Kto wie, może jakby nie wielki kryzys w jakim miał szczęście żyć to taki blues by nigdy nie powstał. Większość swojego życia spędza w biedzie i na włóczeniu się po kraju głównie pomiędzy 'wietrznym miastem' Chicago, Detroit a południem. Podobno przed 1930 jest średnim gitarzystom jakich jest na pęczki wtedy w delcie Missisipi, jego gitara to zwyczajne narzędzie do zarobienia na bułkę i whisky w barze przed zamknięciem.
   Ale przychodzi nagła zmiana, w jednym momencie Robert Johnson staje się wirtuozem. Uczy się nowego sposobu grania, zachwyca swoją grą innych, swoimi chwytami. Jak to się dzieje w tak krótkim czasie, nikt nie wie, a odpowiedź mamy prostą - diabeł. Jak głosi legenda, gitarzysta zawiera pakt z diabłem, a historia miała być taka:

Była noc, kiedy Robert siedząc pod drzewem popijał whisky i grał swojego bluesa, podszedł do niego wysoki człowiek w czerni i zapytał czy nie chce zostać największym bluesmanem w historii. A był to nie kto inny jak diabeł, który spisał wtedy z Johnsonem cyrograf biorąc jego gitarę w dłonie i nastroił tak jak król bluesa grać powinien. A to co dzisiaj słyszymy to diabelskie kawałki widocznie.

tak ta stacja co w kawałku mogła się prezentować, gdzieś w USA lata 30'
   Historia oczywiście jest prawdziwa :), ale też inni mówią, że bluesman był  mistrzem 'marketingu', po prostu historię potrafił dobrze sprzedać. Tak czy inaczej Johnson z knajpianego grajka zmienia się w gwiazdę bluesa. Jeśli blues to muzyka człowieka styranego życiem, pracą, ciągłą drogą w nieznane, to wszystko słychać w tych utworach. Brzmienie gitary mieszające się ze smutnym głosem Johnsona, przekazuje nam tą szczerość, to co w bluesie najważniejsze. Proste teksty nabierają klimatu. Są w późniejszych czasach wzorcem dla następnych pokoleń, jego 29 kawałków jest jakby surowym wzorcem do następnych 'muzycznych odlewów'. Tak tworzy się blues, potem rock z Johnsona garściami bierze.
    Umiera tajemniczo, jak wypadałoby muzykowi co z diabłem cyrografy podpisuje. Zostaje otruty cyjankiem w barze, prawdopodobnie przez zazdrosnego męża jakiejś piękności o której może śpiewa. Co do miejsca pochówku też wiele nie wiemy, pewnie zabrał go diabeł do piekła aby mu z gitarą grał. A na koniec zagra ten co na początku myślał, że Johnson to dwóch gitarzystów, Keith Richards i Stonesi:
tu świetna jakość nagrania ze studio Toshiba z Tokio, 1995 rok
"...please don't say we'll never find a way, and tell me all my love's in vain..."

więcej z rockiem przykurzonym na facebooku, zapraszam: https://www.facebook.com/pages/Rock-Czasami-Przykurzony/183782765011619?ref=hl

piątek, 20 stycznia 2012

Led Zeppelin "Mothership" recenzja składanki z 2007 roku

Jak dla mnie jest płyta z drogi na sylwestra, jechałem do przyjaciół pod Kraków do Brzączowic i miałem ponad godzinę czasu do busa, a Galeria Krakowska nadal otwarta, więc... zobaczmy na płyty.
A tutaj taki okaz leży na półce Zeppelini ładnie wydani, z grubą książeczka za parę groszy (ok. 35 zeta). Więc zamiast kupić petardy, kupuje 'Ołowiany Sterowiec' i niech leci z nowym rokiem.


   Tak mija już trzeci tydzień powoli od zakupu a nadal tych dwóch krążków słucham i zapowiada się, że na tym tygodniu się nie skończy. Bo najciekawsze jest to, że za każdym razem odkrywa się kawałki trochę na nowo. Jakby wchodzić głębiej w dźwięki i to właśnie się nie nudzi, w końcu mamy do czynienia z takim bandem jak Zeppelini. Wcześniej grupę znałem tak jak każdy fan muzyki, czyli główne kawałki jakie w radiu co czas puszczali i specjalnie człowiek zespołem się nie interesował.
   A tutaj mamy chronologicznie poukładane dwadzieścia cztery utwory, z którymi możemy przejść przez całą historię zespołu, od ich początków po sam rozpad. Prawda jest taka, że nie każdy fan muzyki musi mieć zestaw płyt Zeppelinów na swojej półce, ale taki zremasterowany zestaw 'the best of' naprawdę warto. Jak dla mnie jest to pewien start, wiem teraz, że będę chętny do zakupu innych albumów zespołu kiedyś w przyszłości. Jeszcze jedna rzecz, dlaczego ta płyta dzisiaj tak cieszy, bo pamiętam sprzed paru lat ten album kiedy wychodziła na rynku. Smaki wówczas na nią były ale chyba zrezygnowałem bo cena była coś koło osiemdziesięciu zeta, a tu dziś takie wydanie za taką cenę.
Są jeszcze dwa wydania, jedno CD-deluxe z DVD, a drugie w wersji czterech winyli. Jak widać, nie jest to kolejne tam 'the best' z typu tanich płyt selles. Widać dbanie tutaj o detale, może dla większości nie istotne, ale akurat sam lubię gdy książeczka jest gruba i sporo można w niej przeczytać i zdjęć przeglądnąć. W dodatku rogi pudełka są zaokrąglone a samo zamknięcie na zatrzask 'press'. To jeśli chodzi o takie kompletne detale na które mało kto zwraca uwagę :).
Tutaj link do listy utworów: http://www.lastfm.pl/music/Led+Zeppelin/Mothership
  O samych sterowcach nie będę pisać ani o tych utworach, bo na to inny temat. Każdy wie, że dziś to już trochę taka klasyka jak Bach, Davis czy Jerzy Połomski, po prostu klasyków już nie krytykujemy.
  Ale jeśli miałoby powstać coś takiego jak współczesne siedem cudów świata to wrzuciłbym do tej paczki taki ósmy jakim jest połączenie gitary Jimmy'ego Page'a i głosu Roberta Planta w jeden instrument. Jednego dźwięku strun głosowych i gitarowych zlanych w jeden dźwięk.


czwartek, 19 stycznia 2012

Amy Winehouse "You Know I'm No Good" moja najlepsza wersja

 To mój ulubiony 'jutiub' z Amy, bo wszystko tutaj jest 'na pół gwizdka' - jakość nagrania, publika jak słychać ma trochę wszystko gdzieś, sama Amy też, w tyle jacyś ludzie się kręcą zajęci swoimi sprawami widać, że nie koncertem. Ale jest tutaj coś czego w innych miejscach brak... jest klezmersko. Czuć, że to jest robota, a sama Amy jest tutaj profesionalistka, nie rzuca w końcu mikrofonem za to , że tylko połowa publiki ją tutaj słucha. Klient (Levis) robi jakiś event a 'orkiestra' ma grać bo za to jej płaci. To mi się tutaj to podoba, Amy jest pokazana jako taka knajpiana wokalistka grająca za parę groszy, żadna tam gwiazda, a śpiewa jak zawsze bosko. Jakiś mały tam koncert, wrzucony przez jakiegoś pracownika firmy na jutiuba, dla mnie bomba!

piątek, 6 stycznia 2012

Głos toczący kamienie. Marianne Faithfull - wczoraj i dzis.

   Czytałem ostatnio zapis audycji Tomasza Beksińskiego sprzed ponad dwudziestu lat i puścił wtedy taki znany kawałek ‘As Tears Go By’ śpiewany pierwszy raz w historii w 1965 roku  przez siedemnastoletnią Marianne Faithfull. Wrzuciłem na youtube. Szok!!! W końcu ta młoda panienka dzisiaj to ta szanowna Pani śpiewająca chórki czy mrucząca  w ‘Memory Remains’ swego czasu. Jej historia życia wystarczyłaby na serial wieloodcinkowy o przykładowym tytule ‘M jak Marianne’ (tylko nie przyrównuje postaci Marianne do tej bohaterki co zginęła w innym serialu o podobnym tytule, ale to czysty zbieg okoliczności :-)
 1965 'As Tears Go By'
   Na razie tylko o samym głosie. Jak słychać tutaj mamy z ’65 roku dziewczęce niewinne brzmienie z połączone z urodą anioła. Tak wtedy Marianne zaczynała, Mick Jagger i Keith Richards piszą dla niej ‘As Tears Go By’, piosenka dostaje się na dziewiąte miejsce listy, przy okazji stając się dziewczyną Micka. W jednym momencie staje się gwiazdą pop kultury.
 2009 'As Tears Go By'
   Posłuchajcie tego teraz po 44 latach, to ta sama Marianne, która przez ten czas powinna pożegnać się z życiem już parę razy. W jej głosie dzisiaj słychać historię czterech dekad rock and rolla. Spuściznę rocka,drugiego jego oblicza, tego co w nim było najgorsze. Historię czytaną w samym jej brzmieniu strun głosowych. Słuchając jej ma się wrażenie jakby każda jej piosenka była tą ostatnią śpiewaną na łożu śmierci i śpiewał z nią ból całego jej życia na raz.       
   Wiele było wokalistek próbujących podrobić ją, chociaż trochę się zbliżyć do dzisiejszych dźwięków Marianne Faithfull. Na nic to... żadna młoda nie zdążyła w swoim żywocie krótkim wypalić tylu papierosów i zalać tyloma beczkami whisky co Marianne przez ten czas od ’65 roku dodając do tego worki ‘mąki’ od młynarzy wyrabiających heroinę przekładaną kokainą.

Dla Brytyjczyków od samego początku była intrygującą postacią, bo niedość, że piękna to miała pochodzenie arystokratyczne. Jej matka była austriacką baronessą pochodzącą z Habsburgów. Dziewczyna szybko skończyła edukacje, bo w wieku osiemnastu lat chodząc do szkoły prowadzonej przez zakonnice, co nie znaczy, że nie była oczytana i mało inteligentna,. Po prostu młoda dama, której urodą i wdziękiem zachwycali się wszyscy ówczesnego świata. Znała wtedy wszystkich wielkich, od Lennona, przez Morrisona po Coena, każdy dla niej pisał teksty. Na facetów miała krótki test, pytała pierwsze adoratora o jakieś dzieło czy poetę. Kto nie zdał, więcej z nią nie rozmawiał.
Z Mickiem Jaggerem było mniej więcej tak:
-          jak nazywał się rycerz, dla którego niewierna Ginewra opuściła króla Artura?"
-          Sir Lancelot du Lac. Zdałem, Marianne?
I tak zaczyna się historia najsławniejszej pary lat sześćdziesiątych w Wielkiej Brytanii, chyba można ich porównać do popularności dzisiejszych Beckhamów, tyle, że wtedy tamte pary nie były tylko na zasadzie, że są. To w końcu byli artyści pierwszych lotów w rozrywce. W tamtym okresie dla wielu hitów Rolling Stonesów, inspiracją była Marianne. Przykładowo:
 ‘Sister morphine’   Marianne jest współautorką (podobno Stonesi nie wpisali jej na płycie jako   
                               współautorki, dlatego aby nie miała tantiemów na narkotyki)
‘Let Spend the night Together’   Jeden z pierwszych wielkich przebojów Stonesów. Jagger 
                                                     napisał właśnie dla swojej luby.
‘Sympathy for Devil’     Mick napisał po przeczytaniu ‘Mistrza i Małgorzaty’ którą to książką Marianne       
                                      chciała się odwdzięczyć swemu miłemu za piosenkę dla niej.        
‘Wild Horses’    Jagger pisze na koniec związku, gdy przebudzona ze śpiączki Marianne (po zazyciu                                     150 tabletek) mówi Micka ‘nawet dzikie konie nie odciągnęłyby mnie od ciebie’
  Tak kończy się burzliwy związek ze Stonesem i równia pochyła dla jej życia się zaczyna dopiero robić stroma, gdzie narkotyki miękkie stopniowo ustępowały twardym. W lata siedemdziesiąte wchodzi jako wrak człowieka, jak era hipisów, która odchodzi w zapomnienie, a ona kończy jako bezdomna narkomanka w Soho. Cudem jest, że ta dziewczyna to wszystko przeżyła a jej organizm to wszystko wytrzymał jak jakiś niezatapialny pancernik Royal Navy. Całe lata Marianne zostaje jako zapomniana i nikomu niepotrzebna gwiazda minionej dekady, czekająca tylko na swoją strzykawkę ze ‘złotym strzałem’ wypełnionym brown sugar.
   Gdy sięga dna, idzie na odwyk do Stanów, do ośrodka słynącego ze skutecznych metod. Udaje się, powstaje z popiołów i nagrywa rewelacyjną płytę ‘Broken English’ już jako nowa Marianne nie mająca nic wspólnego z tamtą panienką z połowy lat sześćdziesiątych.
A jest rok 1979, nadchodzi nowa dekada, Anglię zalewa czas punk rocka. Marianne znów staje się gwiazdą pierwszego formatu ale już jako matka chrzestna punka ze swoją nową chropowatą płytą. Znowu jest w bohemie z pierwszych stron gazet, tylko to już chłopcy z The Clash, Sex Pistols czy ojciec chrzestny ruchu  Malcolm McLaren. Znowu idzie w tan... są lata osiemdziesiąte, tylko może heroinę zamienia już na kokainę wydając całą zarobioną kasę z płyty. Jak widać w żadnym momencie nie chcieli ją wtedy po drugiej stronie lustra, bo słyszymy Marianne Faithfull do dzisiaj.
 
   W latach dziewięćdziesiątych znowu dostaje nowe życie, szokuje wszystkich swoim przejmującym ostrym zdartym głosem. W tej dekadzie już nie tylko jako piosenkarka, żywa legenda rocka, ale docenia ją kino, występuje w paru ważnych filmach. I tak na koniec... kawałek co każdy z nas zna, tylko do tej pory nie każdego interesowało to, że to właśnie ta Pani śpiewa. Tak, to Metallica i ‘Memory Remains’:
kawałek bez niej byłby w ogóle bez charakteru, zresztą tekst tej piosenki dokładnie do niej pasował jak ‘wspomnienie resztek gwiazdy’
   W 2005 roku w Polsce wyszła biografia o tytule ‘Faithfull’ (gdzieś ją muszę na aukcji upolować) A obecnie czekamy na film o Marianne, który podobno jest kręcony w Hollywood.

A na koniec tutaj mała galeria, przemiana w czasie Marienne Faithfull:
http://www.facebook.com/media/set/?set=a.278185618904666.65649.183782765011619&type=1