środa, 25 stycznia 2012

Robert Johnson - legenda zawarcia paktu z diabłem. Zaśpiewa "Love In Vain"

"...Strasznie mi się spodobała ta muzyka. Spytałem Briana, "Kto to gra?". "Robert Johnson", odpowiedział. "No tak, ale kto gra na drugiej gitarze?" - spytałem. Byłem pewien, że słyszę dwie gitary, zanim zorientowałem się, że Johnson gra sam..." Keith Richards "Życie"


"Love In Vain" - świetnie do kawałka na jutubie dobrane są zdjęcia co nadają dodatkowo klimat. Muza dosłownie kapie z pudła, gdzieś na małym zakurzonym dworcu na południu Stanów. I ten podział na 'Whites/Coloreds rooms' na zdjęciach dobrze pokazuje, że ten blues wesoły być nie mógł. Piosenkę czuć w brzmieniu, taka z życia wzięta młodego czarnego grajka, którego cały majątek to ta walizka i gitara.
   Żył w najtrudniejszych czasach dla Ameryki (1918 - 1938), chociaż każdy obywatel mógł później powiedzieć 'kiedyś tak było', to Robert Johnson już nie, umarł młodo. To on otwiera listę 'Klubu 27' a jak na dzisiaj kończy ją Amy Winehouse. Nie jest to dzisiaj taki artysta, którego się słucha w radiach, bo prawda jest taka, że ciężko te kawałki byłoby grać ludziom do śniadania przed pracą. To najbardziej surowy blues jaki powstał, przynajmniej to jego uważa się za tego co stworzył rythm'and bluesa. Dla wielu późniejszych gitarzystów takich jak Clapton, czy Richards i wielu innych to trochę jak Bóg gitary (jest na piątym miejscu listy Billboardu na stu najlepszych gitarzystów w historii).
   Prawdę mówiąc takich jak on mogło być wielu, ale nie każdy miał szczęście spotkać na drodze producenta który go zaciągnie do studia i nagra materiał. Tak więc... Robert Johnson uważany za Wielkiego Mistrza czarnej gitary akustycznej Gibson, nagrywa tylko dwadzieścia dziewięć kawałków. I do dziś każdy gitarzysta, bluesman, rockman kochający muzę składa przed nim hołd w tysiącach coverów jakie słyszymy, przykładowo "Sweet Home Chicago" czy "Love In Vain" grany przez Stonesów.Tutaj każda z tych niewielu piosenek (nagranych przez Johnsona w dwóch sesjach - 1937 i 1938) jest jak dobro narodowe dla  królestwa muzyki.
blues rodził się w takich warunkach
   Jest w sumie taka teoria, co dość często się sprawdza, że im gorzej dla artysty, tym lepiej dla jego twórczości. Kto wie, może jakby nie wielki kryzys w jakim miał szczęście żyć to taki blues by nigdy nie powstał. Większość swojego życia spędza w biedzie i na włóczeniu się po kraju głównie pomiędzy 'wietrznym miastem' Chicago, Detroit a południem. Podobno przed 1930 jest średnim gitarzystom jakich jest na pęczki wtedy w delcie Missisipi, jego gitara to zwyczajne narzędzie do zarobienia na bułkę i whisky w barze przed zamknięciem.
   Ale przychodzi nagła zmiana, w jednym momencie Robert Johnson staje się wirtuozem. Uczy się nowego sposobu grania, zachwyca swoją grą innych, swoimi chwytami. Jak to się dzieje w tak krótkim czasie, nikt nie wie, a odpowiedź mamy prostą - diabeł. Jak głosi legenda, gitarzysta zawiera pakt z diabłem, a historia miała być taka:

Była noc, kiedy Robert siedząc pod drzewem popijał whisky i grał swojego bluesa, podszedł do niego wysoki człowiek w czerni i zapytał czy nie chce zostać największym bluesmanem w historii. A był to nie kto inny jak diabeł, który spisał wtedy z Johnsonem cyrograf biorąc jego gitarę w dłonie i nastroił tak jak król bluesa grać powinien. A to co dzisiaj słyszymy to diabelskie kawałki widocznie.

tak ta stacja co w kawałku mogła się prezentować, gdzieś w USA lata 30'
   Historia oczywiście jest prawdziwa :), ale też inni mówią, że bluesman był  mistrzem 'marketingu', po prostu historię potrafił dobrze sprzedać. Tak czy inaczej Johnson z knajpianego grajka zmienia się w gwiazdę bluesa. Jeśli blues to muzyka człowieka styranego życiem, pracą, ciągłą drogą w nieznane, to wszystko słychać w tych utworach. Brzmienie gitary mieszające się ze smutnym głosem Johnsona, przekazuje nam tą szczerość, to co w bluesie najważniejsze. Proste teksty nabierają klimatu. Są w późniejszych czasach wzorcem dla następnych pokoleń, jego 29 kawałków jest jakby surowym wzorcem do następnych 'muzycznych odlewów'. Tak tworzy się blues, potem rock z Johnsona garściami bierze.
    Umiera tajemniczo, jak wypadałoby muzykowi co z diabłem cyrografy podpisuje. Zostaje otruty cyjankiem w barze, prawdopodobnie przez zazdrosnego męża jakiejś piękności o której może śpiewa. Co do miejsca pochówku też wiele nie wiemy, pewnie zabrał go diabeł do piekła aby mu z gitarą grał. A na koniec zagra ten co na początku myślał, że Johnson to dwóch gitarzystów, Keith Richards i Stonesi:
tu świetna jakość nagrania ze studio Toshiba z Tokio, 1995 rok
"...please don't say we'll never find a way, and tell me all my love's in vain..."

więcej z rockiem przykurzonym na facebooku, zapraszam: https://www.facebook.com/pages/Rock-Czasami-Przykurzony/183782765011619?ref=hl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz