środa, 19 października 2011

1991 rokiem przełomowym dla muzyki, złote żniwa dla rocka

gdzieś w Seattle...

   Gdy rok 1969 w ma dziś swoją mocną markę jako koniec pewnej epoki hipisowskiej mocno przeplatanej wydarzeniami tego świata, tak dziś 1991 dojrzewa już jako następny przełomowy czas, tyle że bardziej już dla muzyki.
   W 69’ wielu ludzi myślało, że to wszystko co się dzieje idzie w stronę końca tego świata czy przynajmniej końca w muzyce. Mamy śmierć legend, ikon za życia – Hendrix, Joplin, Beatlesi kończą praktycznie swoją działalność, to w rozrywce. A wydarzenia na świecie? Jest grubo. Tak mamy zabójstwo Kennedyego, wcześniej kryzys kubański doprowadza świat na granicę wojny nuklearnej (już silniki samolotów po obu stronach barykady były grzane z podczepionymi bombami nuklearnymi, a walizki do odpalenia rakiet na Kremlu i w Białym Domu były otwarte). Na koniec jest jeszcze festiwal organizowany przez Rolling Stones w Altamont, będący odpowiedzią na Woodstock (na który sami nie zostali zaproszeni J) grzebie epokę peace&love. Giną tam ludzie, a żółta pastylka ‘kwasu’ za jednego dolara jest pewnie tańsza niż butelka wody mineralnej. Tak w 69’ kończy się epoka. Umarł król…

… i niech żyje król! Przychodzi 1991 rok. Zespół Nirvana nagrywa album „Nevermind” wydany w pięćdziesięciu tysiącach egzemplarzy na początek, co na rynku amerykańskim jest ilością mocno niszową. Utwór „Smells Like Teen Spirit” jest raz… że napisany na kolanie przez Cobaina w studiu, tylko tak aby poszczególne rymy do siebie pasowały a bardziej do brzmienia gitar. Tak to przez przypadek trochę (jak większość genialnych rzeczy na tym świecie) utwór ten zostaje niejako hymnem pokolenia X. Tutaj rodzi się nowy nurt w masowym odbiorze – Grunge. Muzyka undergroundowa wypływa na szerokie wody dzięki MTV w której teledysk jest wałkowany non stop, dzięki temu album pokrywa się wielokrotną platyną (do dziś sprzedane 20mln egzemplarzy). Album zrzuca album „Dangerous” Michela Jacksona z pierwszego miejsca na listach, co dodatkowo pokazuje, że nadchodzą nowe czasy. W tym momencie wielu pewnie amerykanów dowiedziało się gdzie w ogóle leży takie miasto jak smutne deszczowe Seattle, właśnie wtedy tam jak grzyby po deszczu w tej krainie deszczowców powstają kolejne kapele już dziś legendy, takie jak Soundgarden, Pearl Jam czy Alice In Chains.
  Gęste granie na niżej strojonych gitarach nie kończy się tylko na chłopakach w kraciastych flanelach z Seattle i stylu Grunge. Metallica wtedy nagrywa ‘czarny album’. Pierwszy raz zespół metalowy wchodzi na szczyty list przebojów do głównych rozgłośni w których do tej pory grano muzykę pop czy rock ale bez mocnego uderzenia. Inna sprawa, że „Enter Sandman” prawdopodobnie jest nagrywany w tym samym czasie co „Smells Like Teen Spirit” ale to nie potwierdzona do końca informacja.
Tutaj chłopaki w Moskwie
   Tak te dwa zespoły wysadzają drzwi z futrynami i wpuszczają kolejne kapele oparte na gęstych brzmieniach do czołowych list. Historia nie kończy się na tych dwóch legendach, następne kapele nagrywają nam swoje już legendarne albumy. Pearl Jam nagrywa „Ten”, Red Hot Chilli Peppers wydaje „Black Sugar Sex Magic” z którego kipi pozytywną energią płynącą ze strun, jest jednym z tych albumów w historii gdzie nie ma złego kawałka który nie byłby przebojem. Na dodatek bije od nich pozytywną energią, od chłopaków wychowanych na kalifornijskich pomarańczach zakrapianych tanim rześkim winem z South Valley.
   A na koniec tej amerykańskiej wyliczanki rzucam Guns And Roses. Nagrywają „Use Your Illusion” w dwóch częściach, co szczególnie dla mnie jest  ważną płytą słuchaną jeszcze na magnetofonie. Sprzedawana u nas w sporym opakowaniu gdzie mieściły się dwie kasety. Oczywiście żaden to oryginał wtedy pewnie był, kaseta zakupiona gdzieś na bazarze czy u zegarmistrza (tak, w moim miasteczku zegarmistrz sprzedawał dodatkowo kasety J). Z tym albumem Gunsi wyruszają w prawie niekończącą się trasę po całym świecie, grając na największych stadionach i odwiedzając chyba wszystkie większe stolice tego globu. Takie ‘never ending guitar story’, co na dobre wykańcza ich na koniec, a do dzisiaj mamy tego skutki. Jak widać nie zapowiada się aby coś jeszcze kiedyś Gunsi zrobili wielkiego, w końcu czas płynie, latka lecą a tutaj każdy nam powoli staje się dziadkiem.
'Civil War' mój ulubiony kawałek z tego
 
   Jak rodzi się nowy nurt Grunge i wchodzi nowa dekada, tak w 1991 roku też umiera król... tak, był nim Freddie Mercury. Żegna jakby symbolicznie epokę lat siedemdziesiątnych i osiemdziesiątych, a zespół Queen przechodzi do historii (tak poza tym, ciekawe jakie to jeszcze albumy by nagrali przez te następne 20 lat). Cóż, ostatnia ich płyta z 91’ „Innuendo”  była szczególnie wyjątkowa bo naznaczona śmiercią, wtedy Freddiego zabierał aids. Sam On pierwszy zaśpiewał kiedyś ‘Show Must Go On’ i tak po nim zaraz przyszli i przychodzą następni a historie jak widać lubią się powtarzać. Widać, że koronę nakładamy najchętniej tym którzy nagle i młodo… kiedyś Hendrix, Joplin dziś Cobain, Winehouse, u nas ostatnio Magik (to inna bajka, inna muzyka, były wokalista z rodzimej Paktofoniki, ale kiedyś chciałbym o nim wspomnieć jak o rockerze). Tam na zachodzie w ‘klubie 27’ tych co byli wielcy i za młodo odeszli takie hasło może właśnie wisieć - ‘Show Must Go On’, w naszym rodzimym być może i taki ‘W Życiu Piękne Są Tylko Chwile’ zawieszony przez Ryśka Riedla. Jak widać, pod każdą szerokością geograficzną  lubimy i szczególnie cenimy muzycznych monarchów byle żegnali nas młodo. A korony z diamentami zakładamy im już sami byle na zimnych granitach.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz